W dyskografii Black Sabbath „Never Say Die!” opisywana jest przeważnie jako ich najsłabsza płyta nagrana w pierwotnym składzie z Ozzym Osbournem. Ozzy po odejściu z grupy w roku 1977 powrócił do niej na początku następnego roku, po niedanej, kuriozalnej próbie wcielenia do składu Dave’a Walkera (Savoy Brown, Fletwood Mac), wokalisty kompletnie nieprzystającego do stylu Sabs (Sabbath zdążył wystąpić z Walkerem w programie telewizyjnym „Look! Hear! w BBC Midlans, prezentując wczesną wersję „Junior's Eyes”). Po powrocie Osbourne’a, Geezer Butler przerobił tekst utworu, który po zmianie poświęcony został niedawno zmarłemu ojcu wokalisty. Po powrocie Ozzy nie chciał zaśpiewać w „Swinging the Chain”, dlatego wokalistą jest w tym utworze perkusista Bill Ward. Z kolei „Breaktrought” nagrali z orkiestrą detą. W ogóle na „Never Say Die!” Ward robi kapitalną robotę. To zawsze był perkusista z jazzowym szwungiem. Ale w „Air Dance” (utwór opowiada o starzejącej się baletnicy, która wspomina swoje najlepsze lata) swinguje jak klasyczny jazzman. Pierwsza strona to dla mnie kapitalne „Johnny Blade” (znów ciekawostka – utwór traktuje o bracie Billa Warda zafascynowanym podobnie jak basista grupy i autor tekstu nożami sprężynowymi), „Junior’s Eyes”, druga to „Air Dance”, „Shock Wave” i „Over to You”. Razem to pięć „demonicznych” kawałków, z których każdy jest jednym z najlepszych w historii grupy. O wiele bardziej chwalona przez krytyków „Technical Ecstazy” to przy „Never Say Die!” zbiór jakichś odrzutów. Warto też zwrócić na formę wokalną Osbourne’a, na ten niepowtarzalny wokal, tu świetnie wyeksponowany przez członków zespołu, którzy zajęli się jego produkcją. Śmiem twierdzić, że Ozzy nigdy później lepiej już nie zaśpiewał. Następną płytę z Iommim i Butlerem nagrał dopiero po trzydziestu pięciu latach (i z całym szacunkiem, ale „13” to są popłuczyny po dawnej świetności obarczone nienaprawialną wadą; nie gra na niej Bill Ward). A „Never Say Die!” na winylu brzmi ze szczególną mocą. No i ta okładka, na której znalazła się dwójka pilotów bojowych samolotów odrzutowych w kombinezonach i „ptasich” hełmofonach. Dla mnie odjazd. Reszta jest już tylko milczeniem, łabędzim śpiewem Black Sabbath, który poprzedziła nieudana trasa promująca płytę z supportem w postaci Van Halen wnoszącego się na rockowe wyżyny na plecach Iommi’ego i spółki. Album kompletnie przepadł w USA, ale w UK radził sobie nawet nieźle. Poznałem go jakieś piętnaście lat po premierze z taśmy szpulowej zakupionej w pewnym tomaszowskim sklepie muzycznym-spelunie. Chociaż pierwsza strona taśmy nagrana była w mono (a raczej z powodu jej fatalnej jakości jeden kanał stereo „zdechł”) przeżyłem estetyczny wstrząs. Począwszy od rozpędzonego, motorycznego „Never Say Die!”, aż po bluesowo-jazz rockowe i surowe „Swinging the Chain”, nie mogę się do dziś od tej muzyki oderwać. Obudźcie mnie o drugiej w nocy, a bez problemu wymienię wszystkie zalety tej wspaniałej płyty: wysoki rejestr wokalu Ozzy’ego w refrenie „Johnny Blade”, motoryczny werbel Warda na początku tego utworu oraz perkusyjne kroczenie za solówką Iommiego w jego końcówce. Elektroniczny, syntezatorowy wstęp Dona Aireya (gościnnie), którym się rozpoczyna. Melodię w „Junior;s Eyes”, której wreszcie nie zakłóca wysilony głos Walkera. Przenikliwa solówkę gitarzysty i motoryczne bębny Warda. Riff flamenco, tak, tak! Riff Iommiego otwierający „Shock Wave” wzmocniony rytmem perkusji i wokalnym staccato Osbourne’a. Co za otwarcie, a zaraz po nim melodyczna zmiana, zakończona zapętloną codą i kolejną zmianą melodyczną. Rozwibrowana solówka na tle pierwotnego riffu, improwizowane środkowe intro, a potem powtórzony riff otwarcia i niesamowicie klimatyczny chórek („łuu, łuu”). Jaki flow! Przy „Air Dance” rzeczywiście chce się tańczyć. Przy jazzującym pianinie, przy łagodnym wokalu, który brzmi jakby został żywcem wyciągnięty ze „Spiral Architect” z płyty „Sabbath Bloody Sabbath” (albo z któregoś demo grupy Yes). A potem już Ward prowadzi grupę przez swing, w który kongenialnie wpisuje się solo Tony’ego i elektroniczna wstawka Dona. I „Over to You”, porażający melodycznie wokal i znów jazzujące piano w otulinie gitarowego riffu. Wiele bym dał, żeby głos Ozzy’ego brzmiał tak do tej pory. Wiele bym stracił, gdybym przed wielu laty tego wszystkiego nie usłyszał z potwornej, stilonowskiej taśmy.
Posłuchane!
OdpowiedzUsuńKoniecznie.
Usuń