Najnowszy album grupy Yes Heaven and
Earth już na podstawowym etapie porównań, nie dotrzymuje niestety miejsca innej
płycie nagranej w podobnych okolicznościach odnoszących się do kluczowych
zmian personalnych wewnątrz zespołu, a mianowicie albumowi Black Sabbath Heaven and Hell. To, co udało się grupie z Birmingham; nagranie płyty udanie przewartościowującej wcześniejsze dokonania w składzie z Ozzym, i tym
samym ponowne wejście z odświeżonym muzycznym projektem do historii heavy
metalu, nie ma szans powieść się w przypadku nowego dzieła formacji Yes, które
jest raczej porcją muzyki regresywnej niż krokiem do przodu na krętej ścieżce
progresywnego rocka. Powyższe porównanie niesie ze sobą inną niechlubną analogię:
o ile Tony Iommi na krótko (płyty Heaven
and Hell, Mob Rules) poradził
sobie bez Osbourne’a (podobnie jak Yes bez Andersona na Dramie), ostatecznie oba te zespoły nie mogą istnieć bez swoich
legendarnych wokalistów – są z góry skazane na długoletnie pasmo niepowodzeń.
Black Sabbath wysnuł już z tego faktu odpowiednie wnioski na płycie 13 (i poszybował do nieba), tymczasem
Yes na własne życzenie nadal stacza się po równi pochyłej (do piekła).
Może też bulwersować to w jaki sposób koledzy z Yes potraktowali podupadłego na zdrowiu Jona Andersona po dziesięcioleciach wzajemnej owocnej współpracy. Po prostu,
do odbycia kolejnego tournee i nagrania kolejnych płyt wynajęli „zastępczych”
wokalistów, którym okazali się David Benoit na Fly From Here z 2011 roku oraz Jon Davison na najnowszym albumie Heaven and Earth. Trzydzieści lat temu podobnie
postąpił Roger Waters, w niemniej podły sposób rozstając się z klawiszowcem
Pink Floyd. W czasie pracy nad The Wall basista usunął z zespołu Richarda Wrighta,
ponieważ ten nie przykładał się do pracy tak, jak tego od niego oczekiwał.
Później zatrudnił go z powrotem podczas trasy koncertowej, ale wyłącznie w
roli muzyka sesyjnego.
Wróćmy jednak do tego, co tu i teraz. Muzyki z Fly From Here kompletnie nie pamiętam,
nie mam też specjalnie ochoty do niej wracać. W ostatnim czasie odsłuchiwałem za to Relayera, Going for the One, Tormato
i 90125. Z obowiązku odtworzyłem
również Heaven and Earth, które
pozostawiło mnie w niemej rozpaczy. Gdyby podobny album nagrał ktoś z
licznej rzeszy neoprogresywnych grup w rodzaju Pendragon, IQ, Iluvatar, Aragon, itp., byłoby świetnie! Ale Yes to przecież legenda!
Tymczasem otrzymaliśmy muzykę nagraną w sposób jednoznacznie sugerujący, iż jej autorzy zapadli na twórczy artretyzm. Wiem, że „starość nie radość” (ta już niebawem także i mnie
czeka), ale w końcu trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść! A przynajmniej nie
pchać się na nią bez Jona Andersona we własnych szeregach, lub przynajmniej nie
mając na podorędziu takich muzyków jak Trevor Horn (sam Geoff Downess to
odrobinę za mało). Raz jeszcze powtórzę – jako dzieło z gatunku rocka neoprogresywnego
Heaven and Earth się jeszcze broni,
ale to nie jest już prawdziwy Yes.
Otwierający płytę Believe
Again (skierowany do fanów, a więc również i do mnie) poraża swoim brakiem
oryginalności, brzmiąc jak muzyka ze studia, w którym nowe utwory nagrywa
nikomu szerzej nie znana grupa Jadis. Wyraźnie w nim słychać jak bardzo nie sprawdza się tu „andersono-podobny” wokal Davisona
(brzmi szaro i jest nudny jak opakowania produktów czekoladopodobnych z czasów
PRL-u). Na The Game Davison raz
lepiej, raz gorzej naśladuje Andersona, ale i tak wyłącznie blade wspomnienie Jona z czasów nagrywania dość
pretensjonalnych płyt solowych. Celowo piszę głównie o wokaliście, ponieważ
Howe’a, Squire’a i White’a po prostu nie słychać; wszyscy są głównie zajęci
niezdecydowanym brzdąkaniem w tle. Gdzie podział się ich dawny pazur?
Czyżby został obcięty w salonie manicure dobre dwadzieścia lat temu? La la, la, tara ta, śpiewa skocznie
wokalista, ptaszki śpiewają, i tylko (haftu) harfy brak.
Jeśli czymkolwiek charakteryzuje się Step Beyond, to wyłącznie dosyć przewidywalną linią
melodyczną partii wokalnej. Trochę więcej zamieszania robią na szczęście pozostali
muzycy; wreszcie przez chwilę słychać Downessa, coś się w końcu zaczyna tu
dziać, pomimo wolno
kroczącego metrum. To Ascend jest co
prawda tylko rzewną balladą, ale to w nim po raz pierwszy słyszę w głosie Jona Davisona jakiekolwiek większe emocje. Brawo! Gdyby tylko ta muzyka nie była
taka wyciszona i w sumie banalna! Wystarczy przypomnieć sobie No Opportunity Necessary, No Experience
Needed sprzed czterdziestu ponad laty, żeby przeszły człowieka dreszcze wraz z myślą, że powinniśmy się starzeć wyłącznie na sposób
przedstawiony w filmie The Curious Case of Benjamin Button (wg. prozy F.S. Fitzgeralda). Wtedy być może kompozycja In A World of Our Own
zabrzmiałby całkiem na miejscu, zaraz na początku filmowego scenariusza. Jedyne światełko
w ponurym tunelu, przez który prowadzi nas wspomniany utwór stanowi
przekonanie, że to tylko poobiednia drzemka, krótka przerwa we wspólnej historii
Jona Andersona i Yes.
Dopiero przy Light of the
Ages dociera do mnie naprawdę, czego tak bardzo brakuje w nowej
muzyce Yes. Pal licho „zastępczego” wokalistę! W premierowych kompozycjach największym problemem bywa brak dynamiki i dawnego wykonawczego szaleństwa; wszystkiego tego z czego przed laty słynęła ta grupa – wysokiego głosu
wokalisty, kaskad instrumentalnych przejść i motywów, bezbłędnych wielogłosów i chórków! Tego nie ma. Jest za to muzyka „ciepłej wody w kranie”.
Owszem, sympatyczna, momentami naprawdę melodyjna, ale nie podnosząca w ogóle
ciśnienia. Brzmiąca jak jakieś „lelum polelum”, które równie dobrze mogłoby
rozbrzmiewać w windzie! It Was All We Knew to już całkiem jakaś parodia! Jakaś „grecka” melodyjka na raz, dwa, trzy! Delikatne frazy wspomagane równie
delikatnym motywem gitary. Zniewieściałe chórki i genialny basista Chris
Squire, który na Haven and Earth budzi się zaledwie na parę chwil (i ten
Howe grający na całej płycie jak popowy John Scofield).
Subway Walls rozpoczyna się jak intro kapeli grającej soft
rocka, aby przeistoczyć się w ciekawy motyw „przełamany” pochodem basu. Cóż z tego, skoro Davison brzmi wciąż tak samo
„nijak” wokalnie. Ale jest to na nowym albumie Yes jedyny utwór nagrany z
jakimś echem dawnej werwy. Płytę zamyka bonusowy To Ascend podany tym
razem w akustycznej wersji, co i tak niewiele wnosi do ogólnego jej obrazu.
A ten nie jest może żałosny,
ale w porównaniu choćby do takich płyt jak Talk, czy Union dość
przygnebiający. Jak dla mnie Heaven and Earth (z chlubnym wyjątkiem w
postaci Subway Walls) to najsłabsza płyta Yes od czasów Open Your
Eyes. Jonie Andersonie, Trevorze Hornie, Trevorze Rabinie, Ricku Wakemanie,
spieszcie na ratunek!
Yes, „Heaven and
Earth”, Frontiers, 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz