Aktorzy stanowią dziś grupę, która niemal całkowicie opanowała media. Od
aktorstwa do
celebryctwa, lub odwrotnie; w każdym razie wydaje się, że współcześnie bycie aktorem związane jest niemal dosłownie z „byciem” właśnie. Byciem wszędzie; w
telewizji, w galerii handlowej, na dniach miasta Pcimia, na pokazie mody, w
takiej czy też innej fundacji, w znanej knajpie (gdzie wcinając sushi nie odrzuca się bynajmniej aktorskiego
warsztatu, gra się dalej), wreszcie na łamach brukowców – bo przewlekła
choroba, stalking, molestowanie w dzieciństwie i mąż, który stosował przemoc w rodzinie – w zawodzie aktora-celebryty to są tylko kolejne rekwizyty. „Być” to
„mieć” na swoim koncie role w serialach i reklamach, udział w branżowych rautach,
uroczystych otwarciach, wszelkiego autoramentu akcjach oraz kampaniach.
Aktorów zaprasza się przed kamerę, aby mówili o życiu. Jakie ono jest,
jakie być powinno, jacy powinniśmy być my. Im podobni? Oni przecież tylko
„grają”, rzadko samych siebie, najczęściej kogoś zupełnie im obcego mentalnie,
zazwyczaj w sztucznych dekoracjach i plenerach podług scenariusza, który tyle ma
wspólnego z rzeczywistym życiem, co hodowla domowego królika z płochliwą egzystencją
dzikiego zająca. Ale nie wszyscy; istnieją również i tacy, których da się
oglądać na ekranie, a nawet myśleć o nich w kontekście aktorstwa uprawianego niegdyś
zupełnie w zupełnie innym stylu, któremu przez lata wierni byli tacy artyści jak m.in. Cybulski,
Kobiela, Zapasiewicz, Łomnicki i Holoubek. Oczywiście, czasy są inne, odmienne też bywa
pojęcie mistrzostwa. Na tle aktorskiej listy obsługującej mydlane opery, postać
Arkadiusza Jakubika (to co prawda aktor współczesny, no trudno, nikt z nas nie jest bez wad) wyróżnia się zdecydowanie na korzyść; ona ją po prostu przekracza
(nie tylko swoim charakterystycznym wyglądem, ale również i osobowością).
Jakubik osobowość po prostu posiada (a to w medialnej pustce jest już
pewien kapitał), co też nieustannie udowadnia
nie tylko na ekranie, ale również i wtedy, kiedy sprawnie poszerza swój warsztat aktora o rolę wokalisty
i „frontmena” supergrupy Dr Misio. Gdybym miał posłużyć się analogią zaczerpniętą z poetyckiego ogródka, od
razu podkreślę, że płyta Młodzi nie jest na szczęście gadżetem w rodzaju publikowanych co pewien czas przez rozmaitych aktorów tomików poetyckich,
zawierające najczęściej pięknie wydaną i sprawnie promowaną, ale jednak
grafomanię. Dr Misio to muzyczna profeska, rasowy rockowy band gości po
czterdziestce, którzy w ten sposób wydają się walczyć z kryzysem wieku średniego.
Żaden aktor przy mikrofonie tego nie spieprzy. Zwłaszcza przy takim wsparciu –
tekstowo rzecz ogarniają Krzysztof Varga (utalentowany prozaik, świetny
felietonista, sprawny animator spotkań literackich, a teraz także niezły
tekściarz) oraz Marcin Świetlicki (wszelka zapowiedź wydaje się tu całkowicie
zbędna). To wymarzona wręcz para autorów, jeśli tylko słowa
na nagranym krążku stanowić mają integralną warstwę całości przekazu, stylistycznie
rozpostartego gdzieś pomiędzy estetyką Świetlików i zbuntowaną alternatywą Cool
Kids of Death (przy czym mniej więcej dwudziestoletni słuchacz winien pamiętać, iż
nie należy wierzyć nikomu, kto jest po „trzydziestce”). Panowie spod
znaku 40+ mają doła, rozpamiętując na płycie zatytułowanej ironicznie Młodzi własne nieudane związki,
opresyjną dorosłość skojarzoną ze złowieszczym słowem „obowiązki” oraz strach
przed przemijaniem (koniec dzieciństwa chłopaki, odtąd jesteśmy młodzi wyłącznie duchem!). Od strony zaplecza aranżacyjnego spraw grupy pilnują Olaf
Deriglasoff oraz Mateusz Pospieszalski, nie ma więc czego się bać, tym
bardziej, że Jakubika w roli wokalisty nie powstydziłyby się liczne kapele,
których wokaliści wykorzystują mikrofon typowo „po aktorsku” (jako rekwizyt, cała
reszta to playback).
Już w przypadku pierwszego utworu na płycie, Dziewczyn, nie ma więc mowy o żadnych „podpórkach”. Muzycznie kompozycja
ta jawi się na debiutanckiej płycie Dr Misio jako mocna, rockowa alternatywa. Słychać w tekście, że Krzysztof Varga w
młodości interesował się muzyką Róż Europy, a zwłaszcza ich największym przebojem Stańcie przed lustrami. U Vargi słowa lecą
tak: „nawet ładne / chcą tylko wyjść za
mąż/ więc ja też wychodzę / i idę do domu / nawet ładne dziewczyny / chcą tylko
wyjść za mąż / więc idę do domu/ a one idą za mąż”. Natomiast u Klatta tak:
„Ładne
dziewczyny w czarnych pończochach/ Terroryzują
podmiejskich bogaczy/ Którzy za
czereśnie i za winogrona/ Testują je w nocy/ A
brzydkie dziewczyny spod saturatora/ Które są warte góry złota/ Oddają się za talon na hokejówki/ Lub
amerykański opiekacz”. Niczego więcej to nie dowodzi ponad
konstatację, że my, chłopaki po czterdziestce mieliśmy przed laty do czynienia
z podobnymi dziewczynami i piosenkami. W
Mentolowych papierosach nadal poruszamy
się wokół wspominkowych relacji damsko-męskich. Muzycznie utwór ten stanowi
typową rockową balladę z nieco mocniejszym refrenem, żeńskim chórkiem i rozbudowanym
solem gitarowym. Tymczasem Krew na księżycu rozpatrywana
pod kątem lirycznym to wzorcowy
Świetlicki; bohater tekstu jest niepogodzonym z upływem czasu facetem o
mentalności Piotrusia-Pana. I taki powinien być „nasz Marcin”, inny wydałby się kompletnie nieautentyczny. Poza tym,
gdyby nie tembr głosu Jakubika, Krew na
księżycu mogłaby się lekko kojarzyć z piosenkami The Cure (a Robert
Smith to w końcu trochę dziwny chłopiec).
Kolejna ballada w repertuarze Dr Misio, utwór Pudelek, jest zarazem autoironiczną opowieścią, w której zespół
opisuje na wskroś sztuczną tkankę otaczającą celebrytów; wszystkie te plotkarskie „portaliki”, gdzie bez przerwy pojawiają się rozmaite informacje, nazwiska i zdjęcia odnoszące się do zwykle błahych poczynań ludzkich
kukieł usilnie udających aktorów (z góry skazanych na ponurą samotność z
dala od fleszy). „Kiedy byliśmy młodzi/
czas stał w miejscu/ kiedy byliśmy młodzi/ nikt nie umierał i nikt się nie
rodził” – śpiewa Arkadiusz Jakubik w piosence tytułowej. Tym samym posługując się słowami Vargi, pamiętny odtwórca roli Edwarda Środonia z Domu złego, daje nam jednoznacznie do zrozumienia, że przynajmniej wtedy ludzie
żyli naprawdę; nie byli wyłącznie logiem, numerkiem, albo kompletnie obojętną twarzą
innego człowieka, którą w pośpiechu mija się na korytarzu korporacji. Tak jak i
w Śmierci w Tesco, mamy tu znacznie
więcej dźwiękowego gniewu, gitarowego brudu i garażowego grania. Utwór Życie spokojnie mógłby znaleźć się
zarówno w repertuarze Kultu, jak i Kazika na Żywo. Wokalnie Jakubik przypomina
w nim Staszewskiego z jego kilku ostatnich płyt. Słynny Pies (na własne oczy widziałem jak zagrany przy okazji jakiejś nobliwej audycji w TV, mocno zaskoczył i zdemolował estetycznie znajdujących się wtedy w studio – od
reżysera programu, prezenterów, aż po eleganckich gości) to w końcu autorska wersja I Wanna Be Your Dog The Stooges, a to przecież
samo w sobie dodaje każdemu wykonawcy odpowiedniego poweru i wielce go zobowiązuje (Jakubik wystąpił wówczas we wdzianku znanym z okładki płyty). Czuję się zobowiązany
zaznaczyć, że całkowicie ujął mnie swoim werbalnym przekazem Mr Huj, zawierając w sobie pokoleniową prawdę – zarówno ja, jak i Arkadiusz Jakubik (i nam podobni z
roczników 1966-1969) wyglądamy dzisiaj „jak chuje, jak stare głupie chuje,
jesteśmy brzydcy i kłamliwi”.
Historia morderstwa to na tle wcześniejszych utworów jeszcze
mocniejsze granie, poniekąd kojarzące się z Armią. Z kolei Plan
motywacyjny estetycznie lokuje się gdzieś pomiędzy Armią a Illusion Tomka Lipnickiego.
Chociaż jest tu również parę mini-gitarowych wstawek autorstwa Pawła
Derentowicza (kiedyś Edyta Bartosiewicz), które brzmią jak gitara Dariusza
Kozakiewicza. Świetny kawałek! Zapomnijmy jednak o dosyć już „zmęczonym
muzycznie” Perfekcie, podobnie jak i o stylowych balladach; Mail od umarłego to żarliwy, rockowy
kawałek, w którym Jakubik ponownie udowadnia, że nauka wywiedziona ze szkoły
aktorskiej przydaje się również w rockowych interpretacjach (inny dobry
przykład to Piotr Rogucki z Comy). Płytę kończy M jak Morderstwo; tym razem tekst wyszedł spod pióra Marcina
Świetlickiego (i Świetlików), a ja na łamach niniejszej recenzji pragnę trochę paranoicznie widzieć
w nim „przebitkę” z The End zespołu
The Doors. O
tu: „The
killer awoke before dawn, he put his boots on/ He took a face from the ancient
gallery/ And he walked on down the hall/ He went into the room where his sister
lived”. U autora Zimnych krajów słowa brzmią następująco: „morderca idzie wolno korytarzem/ a ona leży z nożem w plecach/ morderca
idzie wolno korytarzem/ a ona leży z nożem w plecach”. Wygląda to trochę
tak jakby to, co opisywał Morrison miało swój finał wiele lat potem w M jak morderstwo, prawda?
Jaka jest puenta? Oto i ona. Pewien mój kolega w
pięćdziesiątej wiośnie życia, głęboko poruszony przekazem płyty postanowił
zadzwonić do menadżera zespołu (numer telefonu znajduje się na poligrafii), aby
podzielić się z nim swoimi przemyśleniami oraz pogratulować słowno-muzycznego
komunikatu, który na nim, jako na jego bezpośrednim odbiorcy, pozostawił
piorunujące wrażenie. W pewnym momencie wspomnianej rozmowy człowiek ów posiadł
informację, jakoby Arkadiusz Jakubik ręcznie porysował każde pudełko wydanej w
formacie cd płyty, tak aby wszystkie egzemplarze różniły się między sobą, a tym
samym nosiły ślady pewnego zużycia (nie były takie eleganckie). Ten autorski
wysiłek należy docenić, niemniej uważam, że był on zupełnie zbędny. Ta muzyka i
tak wyróżnia się na tle innych produkcji i w ogóle nie odstaje od poziomu
dzieł, których autorami były legendy polskiego rocka w rodzaju Armii,
Świetlików, Comy, Illusion, czy Budzego i Trupiej Czaszki (mimo, że projekt Dr
Misio firmuje zawodowy aktor). Nie ma tutaj nic z celebryckiego coming out spod ścianki, w typie: „ryj
pokazany – ryj sprzedany”. Jest za to dobry pomysł na spędzający sen z powiek komunikat
dla ludzi w moim wieku. I są, jak ktoś to trafnie napisał, „złe bajki bez happy
endu dla dorosłych facetów”. A te, mnie podobni słyszą zawsze, kiedy tylko
przykładają głowę do poduszki.
Dr Misio, „Młodzi”. Universal Music Polska, 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz