To
stara, dziś już nieco zdeaktualizowana prawda wywodząca jeszcze z czasów PRL-u, że człowiek w krawacie jest mniej
awanturujący się. Przynajmniej był. Obecnie w drogie krawaty i garnitury ubiera
się bogate, awanturnicze buractwo tego świata. Ławy sejmowe zapełniają w
większości półprodukty, których kariera winna zakończyć się najczęściej u wrót
cukrowni. I tu wykonam gwałtowny przeskok, dokonując paraleli przypominającej średnio udane
salto mortale (takie na złamanie karku); wyidealizowane logo człowieka w krawacie winno mieć twarz wrażliwego
inteligenta, a nie spoconą facjatę przypominającą do złudzenia mieniący się
diodami automat do gier, powtarzający jak mantrę zdanie (za każdym razem kiedy tylko
sypnie mu groszem): „dla dobra Polski”. Właściwie jestem już prawie u celu, a tym jest konstatacja, że nowa płyta Anathemy
zatytułowana Distant Satellites to muzyka dla przegranych życiowo wrażliwców w spranych t-shirtach i jeansach. Zostawmy więc dobro Polski, które obracane w palcach przez
różnej maści politykierów niby złoty pieniądz nie jest tym dobrem, które ma na
myśli mniej więcej sześć do ośmiu milionów podobnych mnie „loserów”, a skupmy się
kolejny raz na z góry skazanej na niepowodzenie ucieczce; na mentalnym skoku w bok od rzeczywistości, czyli na abstrakcyjnej
muzyce.
Distant
Satellites to kolejny krok w stronę budowania przez Anathemę brzmienia
zapoczątkowanego na płycie We’re Here Because
We’re Here z 2010 roku, kontynuowanego dwa lata później na Weather
Systems. Nowe kompozycje grupy pochodzącej z miasta rozsławionego przez
The Beatles to zdecydowane odejście od mrocznego grania (Judgement z 1999), na rzecz przestrzennych utworów w bogatych aranżacjach. To proces
metamorfozy od death doom metalu do art rocka zakończony oszałamiającym wprost
sukcesem. Jaka jest więc aktualna pozycja estetyczna Anathemy? Ta plasuje się gdzieś pomiędzy dokonaniami
Archive i solową twórczością Wilsona (tego od Porcupine Tree), mieszcząc się zarazem w muzycznej filozofii Marillion, a mam tu na myśli ową szlachetną nostalgię, którą wraz z
nadejściem ery Hogartha zastąpiła nieustanny patos podkreślany konfesyjnym (zwłaszcza literacko) kierunkiem obranym przez Fisha.
Choćby tylko z powodu, iż wszystko musi mieć swoją
przyczynę i skutek, otwierający nową płytę Anathemy The Lost Song part 1 brzmi tak jak brzmi przede wszystkim dlatego, ponieważ Vincent Cavanagh najprawdopodobniej kupił sobie
ostatnio nowy automat perkusyjny i kolejny syntezator. Stąd ten wszechogarniający beat perkusji.
Ale nie tylko. Bo są tu jeszcze charakterystyczne pasaże klawiszy i męski wokal cudnie
wchodzący w dialog z żeńskimi partiami wokalnymi Lee Douglas. Wszystko to razem
pędzi „na łeb i szyję” w stronę planowej kulminacji; orkiestrowych brzmień (autorem aranżacji jest tu Dave Stewart) oraz patosu towarzyszącego partii wokalnej (absolutnie genialnie ujętego w podniosły motyw muzyczny za pomocą głosu Cavanagha).
Część drugą The Lost Song otwiera wokaliza Douglas, aby w dalszej części przeistoczyć
się w wokalne solo, które brzmi tak, jakby Frida i Agnetha zapragnęły nagle nie
naruszonym przez czas głosem, wyśpiewać historię własnego życia nie odbiegającą
od z góry ustalonego schematu: młodość, sława, starość, wspomnienia, w końcu
zapomnienie i śmierć. Na tym tle utwór Dusk (Dark Descanding) raczej niczym
się nie wyróżnia – to pozornie standardowa kompozycja Anathemy, gdzieś tak z czasów A Fine Day to Exit – ale z tego rodzaju charakterystycznym podejściem do wokalnych linii melodycznych i tak słuchacz staje wobec ściany (płaczu?). W dodatku z krawatem
w ręku zawiązanym w węzeł nazywany „windsorem”. Ariel to akustyczny wstęp, a później już tylko orkiestracja, na której tle słychać charakterystyczny męsko-żeński duet wokalny (swoją drogą dokoptowanie do składu
grupy Lee Douglas okazało się strzałem w dziesiątkę). The Lost Song part 3 to znów dominujący beat perkusji, powleczone smutkiem i melancholią głosy wokalistów oraz partie „sfuzowanej” gitary w oparach syntezatorowych dźwięków. Niemniej na tle pierwszej i drugiej części, część trzecia niewiele tu wnosi, gdy w pewnym momencie muzyka robi się dosyć schematyczna i wobec dwóch wcześniejszych partii, przewidywalna. Znacznie lepiej wypada „autobiograficzna” Anathema. Zbudowana na prostej partii fortepianu rozwija się w niemal quasi-wagnerowskie
dzieło, wzbogacone monumentalnymi, symfonicznymi pasażami i porażającą solówką
gitarową Danny’ego Cavanagha. Warto w tym miejscu podkreślić, że w You’re Not Alone palce maczał
wspomniany już wcześniej Steve Wilson odpowiedzialny za miks tego utworu,
co nie zmienia faktu, iż wspomniana kompozycja brzmi odrobinę inaczej niż jego dotychczasowe dokonania producenckie (a my otrzymujemy You’re
Not Alone a lá Archive). Przy organowym wstępie Fireflight (prologu utworu
tytułowego) drży moje serce i drżą szyby w oknach (co za patos!), niemniej Distant
Satellites to niemal „zżynka” z Radiohead (gdyby jednak Anathema miała nagrywać
utwory w estetyce Pyramid Song, od razu mówię „tak” i zaraz biegnę przepraszać Fisha za moją pochopną opinię).
Płytę
wieńczy oniryczny, przepiękny Take
Shelter, ale tak się składa, że prawie go nie słucham. Zaczynam za to nucić do tych sączących się jakby z oddali dźwięków słowa Pyramid Song, idealnie wręcz pasują zarówno do nowej muzyki Anathemy, jak i do mojego dzisiejszego nastroju: „I jumped in the river and what did I
see? / Black-eyed angels
swam with me / A moon full
of stars and astral cars / All
the things I used to see / All
my lovers were there with me / All
my past and futures / And
we all went to heaven in a little row boat /
There was nothing to fear and nothing to doubt”.
Anathema, „Distant Satellites”, Kscope 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz