Mam
taką prywatną teorię, która mówi o tym, że Tori Amos od kilku lat znajduje się w twórczym impasie. Artystka
uwielbiana przez wierną publiczność za konfesyjną twórczość muzyczną oraz
brodzenie pod prąd komercyjnego showbizu,
jakoś nie może się ostatnio do końca odnaleźć, z płyty na płytę tracąc swój
artystyczny impet z czasów Little
Earthquakes i Under the Pink (chlubnym
wyjątkiem niech będzie tu Abnormally
Attracted to Sin z 2009 roku). Ostatnie
pięć lat to dowód tego zagubienia, któremu towarzyszy cała seria uników w
postaci świątecznego albumu Midwinter
Graces oraz serii albumów nawiązujących do muzyki klasycznej, jak Night of Hunters i Gold Dust (z orkiestrową aranżacją swoich dawnych „przebojów”). Do
tego w 2013 roku Amos współtworzyła (muzyka i teksty) londyński musical The Light Princess i obecnie uczestniczy
w nagraniach wersji płytowej przedstawienia. Najnowsze dokonanie Tori,
tegoroczny album Unrepentant Geraldines, to pierwsza od 2009 roku płyta
nawiązująca do oryginalnego stylu tej niewątpliwie utalentowanej artystki,
której ostateczny kształt powstał dzięki współpracy z polskim kwartetem
Apollon Musagète i załogą London’s National Theatre.
Niestety, najnowsze dzieło autorki Boys for Pele przynosi sporą porcję
kameralnej i oszczędnej
w warstwie aranżacyjnej muzyki, która oscyluje głównie między amerykańską
tradycją folkowego grania, z wyraźną szkodą dla europejskiej progresji w stylu uprawianym
przez uwielbianą przeze mnie Kate Bush. Napisałem „niestety”, ponieważ piękny i
trochę nierzeczywisty głos Amos jest jak klejnot – potrzebuje należnej mu
oprawy. Tymczasem na Unrepentant
Geraldines został on pozostawiony „sam sobie”, spowity jedynie w atmosferyczną (przestrzenną) i lekko
senną aurę instrumentalną. Przynajmniej tak się mi wydawało po ukazaniu się w
marcu singlowego Trouble’s Lament,
który nie wywołał u mnie zbytniego zachwytu (w odróżnieniu do strony B singla –
piosenki Promise). Na dwoje więc
babka wróżyła.
Na szczęście jest lepiej niż można było
początkowo przypuszczać. Co prawda zarówno America
(zasadniczo to pieśń o dwóch Amerykach, z których jedna pozostaje
w uśpieniu), jak i Trouble’s Lament
brzmią mocno folkowo (ten drugi to w zasadzie wyłącznie gitarowo-fortepianowy
podkład), to jednak słychać w nich dawne zaangażowanie wokalne Tori,
która w Trouble’s Lament deklaruje
swoją gotowość do walki o dusze dziewczyn
z całego świata, stawiając czoło Szatanowi, tańcząc na mieczu archanioła
Michała. Można jej wierzyć, kiedy po tym dosyć
średnim otwarciu niespodziewanie poraża mnie piosenką Wild Way, czyli wszystkim
tym co w jej twórczości bywa najlepsze: podniosłymi fortepianowymi pasażami i
żarliwym tekstem o miłości (…nienawidzę tego, że jesteś jedynym, który
jednym ruchem palca może sprawić, że czuje się piękna… – śpiewa Tori). Ten
doskonały klimat lekko niweczy „chóralny” Wedding
Day, za to w zamian usłyszymy w nim jak oto życie przekłada się na twórczość – odkąd
amerykańska artystka zamieszkała w Irlandii, nieobca stała się jej tamtejsza
muzyczna tradycja.
Po Wild
Way wydaję mi się, że jestem przygotowany na nagły cios w serce, lecz
mimo wszystko melancholijny i nastrojowy Weatherman
przyprawia mnie o jego bolesne ukłucie. Utwór ten to czysty roztwór „Tori w
Tori”, genialnie podkreślony pogłosem nałożonym na wokal. Tylko głos i piano. I ten
moment, kiedy niepowtarzalna Amos artykułuje słowa prawie w ten sam sposób, jak
niegdyś robiła to sama Kate Bush (w czym żadnego zarzutu być nie może, bo czyż
można zarzucać Dylanowi, że coś tam zaczerpnął od Guthriego?).
16 Shades of Blue ma wreszcie taką
instrumentalną oprawę, jaką lubię na jej płytach. Doskonałym partiom wokalnym
towarzyszą tu elektroniczne loopy i
trochę bardziej połamane rytmy. To utwór, który z powodzeniem mógłby się
znaleźć na jednej z moich ulubionych płyt artystki – na From the Choirgirl Hotel z 1998 roku (podobnie jak kolejny,
doskonały Maids of Elfen-mere na Lionheart
Kate Bush). Zadziwia Promise,
duet Amos z trzynastoletnią córką Natashyą, która najwyraźniej odziedziczyła
wielki talent po matce. Promise to
pop-soulowa piosenka o relacjach matki z córką, opartych na
wzajemnym zaufaniu i miłości. A to, po dawnych dramatycznych przeżyciach
będących udziałem Amos (patrz piosenka Me
and a Gun z płyty Little Earthquakes),
wiele musi dla niej znaczyć. O Giant's Rolling Pin niewiele
więcej można powiedzieć niż to, że artystka po prostu swobodnie bawi się jego
wykonaniem (chyba jednak nie do końca; obok opowieści o wałkowaniu ciasta i
wypiekach, znalazło się w nim miejsce na aluzję do FBI i NSA) przez chwilę
wyłamując się nieco z wyciszonej konwencji całej płyty. Z kolei utwór Selkie to powrót do balladowej konfesji
oraz intymnego nastroju. Słuchając go pomyślałem, że gdzieś jest granica absorpcji podobnych do siebie piosenek. Z jednej strony świetnie, że Tori Amos odwróciła się od odrobinę
nudnawych rejonów klasycznych, lecz z drugiej przydałoby się pewne urozmaicenie
(wzbogacenie aranżacyjne) nowych utworów.
Ponieważ
kolejne nawiązują do
sztuk plastycznych odwołując się m.in. do akwafort Maclise’a, obrazów
Cézanne’a, czy ornamentów w drewnie Rosettiego, tytułowa piosenka to muzyczna
opowieść o postaci z akwaforty Macklise’a – pątniczce imieniem Geraldine, za
którą kryje się drugie dno w postaci licznych podtekstów odnoszących się do kobiecej
seksualności i duchowości. Muzycznie to najbardziej „popowy” kawałek na Unrepentant Geraldines (oczywiście w rozumieniu popu przepuszczanego przez pryzmat tej na wskroś
indywidualnej twórczości). Doskonała rzecz! Delikatny Oysters dzięki interpretacji Tori wydaje się być wręcz szkatułkowy.
Wiadomo przecież, że Amos znana jest z tego, iż jej piosenki oprócz powierzchownej
interpretacji miewają często głęboko ukryte, inne znaczenie. Kompozycja Rose Dover, podobnie jak i Giant's Rolling Pin odbiega stylistycznie od pozostałej
zawartości płyty, wybijając poniekąd słuchacza z dotychczasowego rytmu
oraz nastroju. Do końca nie wiem, czy to aby dobrze? Na szczęście w Invisible Boy powracamy do ulotnych,
melancholijnych klimatów, które czasem przynosi ze sobą samo życie. A przecież
Tori na swoich płytach zawsze śpiewa wyłącznie o nim.
Z czym zatem zostajemy po wysłuchaniu Unrepentant Geraldines? Mianowicie, ze
świadomością, iż daj Panie Boże taką postać chwilowego zagubienia wszystkim
twórcom znajdującym się akurat w artystycznym impasie! Bo, gdyby tak wyrzucić z
tego albumu trzy, cztery zbędne utwory, mielibyśmy do czynienia z dziełem być
może niedorównującym najjaśniejszym momentom w karierze Amos, ale mimo to
intrygującym (Wild
Way, 16 Shades of Blue, Promise, Unrepentant
Geraldines). A tak, mamy przed sobą
dobrą płytę Tori, której muzyka przybrała formę w jakiej od dawna nie mieliśmy
okazji jej słuchać.
Tori Amos, „Unrepentant Geraldines”. Mercury Classics, 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz