Maciej Melecki: Opublikowany w pod koniec
marca w Gazecie Wyborczej (22.04.13) artykuł, autorstwa Andrzeja
Franaszka pt. Poezja jak bluza z kapturem (link)–
jawi mi się niezwykle kuriozalnie w swym uzurpatorstwie, a także dalece
posuniętej ignorancji. Jest to bodaj najpłytszy i skrajnie destrukcyjny tekst o
polskiej poezji polskiej, jaki kiedykolwiek czytałem. Mój wstrząs lekturowy
jest przeto ogromny. Nie spotkałem się nigdy z tak zaciekle apodyktycznym
fundowaniem razów wobec jednej z odnóg, i tak uproszczonym, zmanipulowanym
windowaniem drugiej. Deprecjonowanie poezji zanurzonej w język (już to
określenie jest uproszczeniem), jakby była jakaś inna poezja, poprzez
imputowanie jej wykorzenienia z rzeczywistości, jest kompletnie piramidalną
bzdurą, o jakiej, w takim wydaniu, jeszcze nie słyszałem. Wirpsza przewracać
musi się w grobie, słysząc passusy o wywoływaniu lekturą wiersza łez. A nad tym
wszystkim duch Miłosza, Herberta - głównych hamulcowych poezji polskiej - i
skopany upiór Karpowicza - jako największego eskapisty! Podług autora jedyną
możliwością opisywania życia i otaczającej go rzeczywistości, jeśli chodzi o
poezję, jest dobywanie takiego języka, który kadruje to życie w sposób
fragmentaryczny, bez większych środków stylizatorskich - jakby właśnie taki
goły język był w stanie oddać otchłanność życiowych i rzeczywistych natur.
Jednocześnie wieszczy marskość i uwiąd takiej poezji, która traktuje ewokowane
treści w sposób – rzekomo – eskapistyczny. To niezwykle groźny tekst, jeśli
chodzi o zawarte w nim, a także dalece posunięte przekrzywienia i wypaczenia
mocno rozgałęzionego, niezwykle zróżnicowanego obrazu współczesnej poezji
polskiej. Miara cynizmu i arogancji się
przebrała.
Piotr Gajda: Porażająca teza Andrzeja Franaszka! Tym
groźniejsza, że ze względu na jego pozycję w literackim środowisku, w znacznym
stopniu opiniotwórcza. Nawoływanie do tworzenia poezji zero-jedynkowej w
czasach kakofonii i chaosu, w świecie, w którym nie ma takiej wartości, która
nie mogłaby zostać nagle zniesiona na korzyść innej, to nawoływanie do
tworzenia poezji uproszczonej, podporządkowanej publicznym gustom, a więc w
ostatecznym wymiarze - do tworzenia swoistej polo-poezji (jednym z jej
istniejących już obszarów jest w niektórych zupełnie skrajnych przypadkach tzw.
nurt poezji smoleńskiej). Jeśli nawet ludzie tęsknią do tego, co nazywamy
grafomanią, do „ochów” i „achów” jakie nieść może ze sobą poezja wyposażona w
odpowiednio dramatyczny anturaż słowny, nie oznacza to jeszcze, iż Franaszek ma
rację. Natomiast wyraża on skądinąd popularny pogląd, że fakt, iż ludzie nie
czytają poezji stanowi wyłączną winę poetów i poezji, którą ci tworzą. Nic
bardziej błędnego! Nie ma takiej edukacji, która zmusiłaby 99,9% populacji do
opowiedzenia się za mową wiązaną (oratio vincta) gdy w życiu operuje ona
wyłącznie mową potoczną. Obserwowany dziś odwrót od czytelnictwa polega w
największym uproszczeniu na rozroście medialnych (prostych w swoim programowaniu)
bodźców i kulturze pieniądza (a to sfery, w których poezja zawsze będzie na
uboczu). Andrzej Franaszek po prostu znowu deklaruje to, co błędnie czynią i
inni krytycy - zamiast wspierać poezję, która jest w stanie objąć cały kosmos
dzisiejszych czasów; ich polisemię, kontekst, opresyjność i ekspresyjność,
odwołuje się do dbania o wyłącznie skondensowany, a więc możliwej najprostszy
opis. Do maksymalnie spauperyzowanych struktur w rodzaju: "nie ma nic
piękniejszego niż kobieta w tańcu, okręt pod żaglami lub koń w galopie",
itp., itd. Nie dziwi zatem, że do tezy jego tekstu przylega deklaracja Mariusza
Grzebalskiego zawarta w tomie „W innych okolicznościach”, choćby w wierszu
"Przegląd prasy":
Słyszę o poetach z mojego
rocznika, którzy płoną.
W każdym razie tak się o nich
pisze.
Ale kiedy czytam ich przegadane
wiersze,
nie widzę płomieni,
tylko przeglądające się w sobie
słowa.
- idealnie wpisując się w główne jego założenie
oparte, jak się wydaje, na kwestionowaniu i odrzucaniu szeroko pojętego
„laboratorium językowego”, do którego autor monumentalnej biografii Czesława
Miłosza zalicza wszystko, czego nie wytworzyli dyspozytariusze dbałości o
poprawność translatorską (czyli frazę „łatwą” w każdym przekładzie). No tak,
ale sławetne i skondensowane „niczego o nas nie ma w konstytucji” od dawna już
nie ogarnia wszystkich aspektów naszego życia. Dlatego też, wybieram osobiście
inny dostępny opis:
Ten krótki oddech z dna
płytkiej narkozy
zmywanej martwą falą
niepomyślnych snów
jest jak echosonda przynosząca
wieści
o skrzepach lęku rozsianych w
arteriach.
MM: Andrzej Franaszek jawi mi się w tym tekście jako
przeżarty pychą, kierujący się awersją krytyk, który swoich poetyckich
adwersarzy, nierealizujących jego wizji poezji wywołującej wzruszenie, a w
następstwie czego lekturowych łez, nazywa karłami, posługując się figurą
zaczerpniętą z wiersza Miłosza. Prawdopodobnie, w zamyśle autora, użycie
ostrych figur retorycznych, dotkliwie określających i semantycznie odpowiednio
obciążonych, miało jeszcze bardziej wyłonić rozziew panujący między dobrymi,
dla Franaszka, poetami, a tymi, którzy uprawiają zabawę językiem lub traktują
poezję jako grę, czyli, dla niego, złymi. Zdumiewające jest w tym myśleniu
traktowanie odbioru rzeczywistości. Dla niego wszelki namysł, medytacja, doza
ironii, spiętrzona metaforyka, surrealizujące sfładowanie języka, są jeno
zbędnymi ozdobnikami, nadwyżkami sensu, który, rzekomo, mieści się jedynie w
prostolinijnym, uzewnętrzniającym języku. Dla mnie jest to myślenie ewidentnie
zregresowane, cofające poezję do jakiejś archaicznej roli. Tym samym ewidentnie
unieważnia wielotorowy i wielokątnym namysł nad poezją, czyniony od lat 20 XX w.
Tak upraszczać można tylko wtedy, kiedy niewiele się wie, czyniąc to na
potrzebę sprowadzenia wiersza do jakiegoś narzędzia, którym można – w trakcie
lektury – osiągnąć krótkowzroczny horyzont odczytań, i tym samym używać go do
jakichś, założonych uprzednio, najczęściej pozaliterackich, celów, co jest
ewidentnie schedą nie tak dawnego myślenia o poezji, jako oręża w walce o coś.
Autotelizm, postulowany chociażby przez Wirpszę, jawi się tutaj jako
kontrrewolucyjny wróg. Pal to licho, że to właśnie Wirpsza opisał zgrozę życia
w systemach politycznych XX w. w sposób, moim zdaniem, zdecydowanie głębszy i
różnorodniejszy, niż pocieszający Miłosz czy Herbert. Nie mówiąc już,
chociażby, o Wacie lub Wojaczku. A mowa tu o poetach niezwykle mocno czerpiących
z tradycji awangardowej czy romantycznej. Dużo więc w tym tekście prymitywnej
perwersji.
PG: Chciałbym na tym etapie naszej dyskusji wyrazić
pewne „zdanie odrębne” w sprawie Miłosza i Herberta jako „hamulcowych poezji
polskiej”. Otóż, co podkreślam wyraźnie, mimo wszystko nikt inny jak Miłosz,
Herbert, Różewicz i Szymborska w latach 60. XX w., wspólnym wysiłkiem
wprowadzili pewien określony kanon poezji polskiej do literatury światowej
(zwłaszcza anglosaskiej), wydostali się „na zewnątrz” i tym samym stworzyli
pewien punkt odniesienia dla średniego i młodszego pokolenia poetów
amerykańskich, z którym na przykład, ty Maćku, możesz się nie zgadzać, a wręcz
go otwarcie kwestionować. Mówię tu o jednym (nie jedynym jakby tego pragnął p.
Franaszek) z kanonów, w którym nigdy nie mieścili się wspomniani przez ciebie
Karpowicz i Wirpsza. Ale też o wyborze, którego dokonali krytycy i poniekąd też
czytelnicy. Wyborze, który po nawet pięćdziesięciu latach, jak widać to na
przykładzie tekstu Franaszka, nadal projektuje główny obieg krytyczno-literacki
w Polsce, ów projekt poezji „zrozumiałej”, „dostępnej”, a przez to (oto cel
główny) „stale obecnej” w codziennej lekturze Polaków. A przecież tak jak i w
naturze, w wielości form odnajdujemy bogactwo. Bywa często i tak, że na pozór
nieodgadnione struktury wzbudzają w nas fascynację. Stąd, nie można zgodzić
się z Andrzejem Franaszkiem, chociaż twierdzi on, iż większość ludzi nie czyta
poezji, ponieważ jej nie rozumie. A przecież przywiązanie do poezji nie zaczyna
się od rozumienia! Nie myślimy wyłącznie w tych kategoriach, o czym wyraźnie
mówił m.in. William Stanley Merwin, notabene pierwszy laureat Nagrody
Literackiej im. Z. Herberta: Wiersze, które kochaliśmy całe życie – jeśli takie mamy –
to wiersze, o których nigdy nie myśleliśmy jako o takich, które rozumiemy lub
nie. Pamiętamy je i lubimy, bo są źródłem nieokreślonych, pozytywnych uczuć, bo
wprowadzają nas w jakiś dotychczas nieznany świat. Dziwi mnie zdeklarowana „ciasność” poglądu zawartego w
artykule, na którego temat prowadzimy niniejszą dyskusję. Jakby w polskiej
poezji starczało miejsca na tylko jeden dominujący pogląd, zwalczający przy
okazji wszystkie od niego odstępstwa. Na wytypowany przez „mainstream
literacki” projekt, który nie uwzględnia żadnych innych prób, a ostatecznie
nawet te nie do końca udane tworzą konieczny ogląd literacki, stanowią ważną
część historii literatury. Godzić się z wywodem Andrzeja Franaszka, oznacza nic
innego jak zgodę na odrzucenie w całości projektu „poezji czystej” Mallarmègo,
a więc całej tradycji postmodernistycznej, ale również pragnienia poezji
„literalnej i w każdym sensie” wyrażanego przez Rimbauda, ponieważ każdy z nich
na swój sposób okazał się nie do końca przekonujący w kontekście sporu o
niewyrażalność (przystawalność języka do rzeczywistości).
MM: No tak, ale właśnie stąd bierze się mój pogląd
na hamulcowych! Miłosz ewidentnie kwestionował dokonania
symboliczno-awangardowe, autorstwa Mallarmego czy Valerego, o czym dobitnie
mówił w swoich amerykańskich wykładach o poezji. Pamiętam, jak czytałem tę
książkę, i kiedy natrafiłem na frazy deprecjonujące Mallarmego, zrobiło mi się
niedobrze. Są to więc poeci, którzy swoim głosicielstwem konkretnych poglądów
na estetyczną naturę poezji, chcieli dowieść, że prawdziwa poezja to dawanie
świadectwa. I to myślenie bardzo mocno przesączyło się w takie umysłowości,
jak, chociażby, nasz nieszczęśnik Franaszek. Inkryminowany tekst jawi mi się
właśnie jako podtrzymanie i zaciekłe przedłużanie myślenia o poezji w ujęciu
dychotomicznym. Stąd owe ciasne, toporne dzielenie poezji na dobrą i złą,
metkowanie jej jako np. laboratoryjnej, jakby to sam Miłosz posługiwał się
językiem przezroczystym tylko, nie stosując różnych zabiegów formalnych czy
literackich, czyli nie dokonując operacji językowych. Zastanawia mnie w tym
wszystkim tak ostentacyjne ewokowana i podkreślana awersja do języka, jakby,
wedle Franaszka, język był jakąś zarazą, której należy z wszech miar unikać,
gdyż, podług intencji autora, wiersz starający
się nieco rozprzęgać język, automatycznie dystansuje się od rzeczywistości -
upiorna to teza! Proste komunikaty o życiu Franaszek postrzega jako
nieufikcyjniony twór - ów słynny przekaz treści jest tedy nad wyraz dostępny!
Więc albo nic nie zrozumiał z - dość już elementarnej - treści tekstów o
naturze języka: Barthes`a, Benjamina lub Derridy albo ostentacyjne ją ignoruje,
nie mogąc pogodzić się z tym, że pismo generuje automatycznie fikcję, a tym
bardziej dzieje się tak, kiedy ruchem języka trącamy rzecz czy przedmiot,
tracąc wszak jakąkolwiek przyczepność, ponieważ domniemana, arystotelesowska
zasada sklejenia się języka z bytem realnym, dawno została podważona, by nie
powiedzieć skompromitowana. Nie chciał się z tym pogodzić i Miłosz, i Herbert, dla
którego język poetycki powinien być jak szyba, nie godzi się z tym i Franaszek.
No dobrze, ale nie widzę w tym żadnej zasadności mogącej, dajmy na to,
usprawiedliwiać poglądy głoszone w tak naiwny sposób. Niedocieczenie czy też
niemożność wyłonienia stabilnych struktur znaczeniowych, oznacza, dla mnie
przynajmniej, fantastyczną możliwość zapadnięcia się w tekstowy, narracyjny czy
znaczeniowy labirynt wiersza, daje to też jakieś gwarancje na nieulotny jego
charakter, gdyż energia wiersza jest właśnie tymi aspektami utrzymywana. Nie odnajduję tego w wierszach mocno
skrótowych, skąpych pod względem ekspresji czy środków stylistycznych, ale
nigdy nie przyszło by mi do głowy, aby takie wiersze traktować, jak Franaszek,
z pogardą, oschle się o nich wypowiadać, czy coś takiego, deprecjonującego o
nich mówić lub pisać, albowiem są to częstokroć wiersze konieczne dla ich
autorów, którzy tak a nie inaczej chcą się z życiem zmagać. Innymi słowy, jak
można obecnie mówić o grupach wierszy, że jedne są lepsze, bo wywołują
wzruszenie czy łzy, a drugie są gorsze, bo tego nie czynią? Jest to wszak
problem czytelnika, a nie tych wierszy.
PG: Warto też zwrócić uwagę na pewien istotny
szczegół – na stabloidyzowany, tendencyjny tytuł tego artykułu; „Dlaczego nikt
nie lubi nowej poezji?” W swoim znaczeniu absolutnie piętnujący, obwieszczający
bezwarunkowy odwrót, właściwie bez rozpoznania pola walki, któremu towarzyszy
apel jakby żywcem wzięty z języka mediów. To wytłuszczone twierdzenie jest
ewidentnym uogólnieniem i uproszczeniem. Zdumiewa mnie ten upór, aby przekaz
był za wszelką cenę możliwie jak najbardziej przystępny, bo inaczej „nikt” nie
zdoła go przyswoić. Nie poruszy on mas, na skutek czego nikt nie zechce
„lajkować” takiej poezji. A gdzie jest miejsce na wiarę w czytelnika? W jego
wysublimowany gust i chęć pogłębienia sprozaizowanej rzeczywistości za pomocą
nieoczywistej metafory i własnych, odrębnych sądów? Czy faktycznie każdego bez
wyjątku wzrusza wyłącznie to, co bezspornie wzrusza Andrzeja Franaszka?
Świadomie „czepiam się” licznie występujących w tej argumentacji głośnych
odgłosów łkania, które zdaniem krytyka towarzyszą najwybitniejszej liryce. Ba!
Są niemal jej synonimem! A co ze mną, także czytelnikiem (a zatem posługując
się własnym przykładem mogę przypuszczać, iż moje lekturowe upodobania w jakimś
stopniu się powielają i w innych przypadkach), który zanurzając się w gęste
frazy Andrzeja Sosnowskiego, zdaniem redaktora „Tygodnika Powszechnego”
współodpowiedzialnego za ”proces kurczenia się, wyjałowienia” polskiej poezji,
skłonny jestem za Wiesławem Myśliwskim (w końcu wielce klarownym prozaikiem)
powtórzyć: ja właśnie płakałem. Nie po
wierzchu. Czułem coś takiego, jakby z drugiej strony moich oczu łzy do wewnątrz
mnie spływały. Doświadczył pan może takiego płaczu?
MM: Efektów poruszeń tekstem może być wiele. Ale
żeby mogło to nastąpić, tekst musi nieść sobą nie tylko tzw. przekaz, lecz musi
być jakoś swoiście wyrażony. To elementaria, ale, jak widać, często pomijane.
Dla mnie, im bardziej jest ze sobą skłócony i zwadzony język w wierszu, tym,
niejako automatycznie, wiersz staje się bardziej dalekosiężny, wychodzący poza
najbliższe opłotki. Oczywiście, jest to kwestia temperamentu i potrzeby
związanej z odbieraniem i zagarnianiem postaci świata i życia. A wszystko to
dzieje się i podczas lektury cudzych utworów, i podczas swojego pisania. I to
nakładanie się, przenikanie owych pasm, doprowadza mnie bynajmniej nie do
żadnej ulgi sensu, czy też zbawiennego celu, ale na jakieś rozdroża i
rozwidlenia, bo tylko tam lokowana jest jakowaś prawda – w rozbiciu,
rozproszeniu, dysocjacji. Tam właśnie możemy pobierać minerały pochodzące z
tego kruszywa, jakim jest życie. Andrzej Franaszek jawnie się zamotał w
kaskadach przywoływanych postaci i dobywanych cytatów. Chciał coś wyłonić z
tego nieklarownego skłębienia, a wyszła z tego jeno para. Cóż, arogancja i
manipulacja mają zawsze krótkie nóżki. Nie tak dawno przeczytałem jego
wypowiedź, jako sekretarza Nagrody Herberta, w kontekście wyboru jej
tegorocznego laureata, Charlesa Simica, oto ona: W ostatnich latach, po
śmierci Herberta, Miłosza i Szymborskiej, wobec zamilknięcia Stanisława Barańczaka i bardzo rzadkiego publikowania Ryszarda Krynickiego, polska poezja w dużej mierze przeszła pod sztandary
lingwistycznej, skoncentrowanej na samym języku, awangardy. Często trafia w ten
sposób w ślepy zaułek, tracąc porozumienie z odbiorcą, skazując się na
środowiskowe, akademickie getto. Bardzo się cieszę, iż wybierając Charlesa
Simica jury Nagrody niejako przypomina nam, że także dziś możliwe jest
zrealizowanie w wierszu tych wartości, które pół wieku temu Zbigniew Herbert
określił jako »bezinteresowność, zdolność kontemplacji, wizja utraconego raju,
odwaga, dobroć, współczucie, pewna mieszanina rozpaczy i humoru«. Jest tu zawarte
jakieś clou jego myślenia o poezji, ufundowane na idiosynkrazji względem poezji
ewidentnie wykraczającej poza ograniczony i mocno zawęźlający poezję, cytowany
postulat patrona nagrody. Cóż mu więc ów język uczynił, że wręcz panicznie
stroni od wszelkich aktów poetyckiej profuzji, pozostanie zagadką. Mogę jedynie
podejrzewać, że tegoż rodzaju teksty, jak ten, są jeno przygotowaniem terenu
pod kolejne, tegoroczne rozdanie literackich nagród, a także zapowiedzią tego,
czego możemy się spodziewać, jeśli chodzi o werdykty jurorów.
PG: Im więcej jest w
wyartykułowanym przez ciebie zdaniu prawdy – a to głośne nawoływanie przenikające
ten tekst, służyć miało m.in. przygotowaniu gruntu pod bezpieczne wskazania rozmaitych kapituł – tym bardziej ten głos wobec wielości dykcji nicujących
poletko poezji, jak się wydaje, przypomina klangor słyszany wysoko z powietrza…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz