Poeta pokątny, którym jestem, nie może liczyć na taką liczbę spotkań autorskich jak ci nurzający się w mainstreamie. Nie po to tam się dostali, żeby teraz siedzieć w domu, oni mają głosić swój sukces. Nie po to otaczali się kolegami, zabiegali o uwagę krytyki, w pocie czoła zdobywali krytyków i redaktorów towarzyszących, żeby teraz odpuszczać. Słuszne to i naukowe. Takie są prawa gospodarki rynkowej. Takie są podstawy lansu. Pozostali, muszą cieszyć się tym, co mają. Góra kilkoma spotkaniami w roku, stąd każde z nich jest na wagę złota. Ważne są przy tym szczegóły, w nich tkwi diabeł. Czy za spotkanie będzie godne honorarium? Czy autor otrzyma nocleg? Czy dojazd okaże się długi i z przesiadkami? No właśnie – podróż, dojazd, przeprawa. Tu wchodzi w grę korelacja z przewoźnikami i ich rozkładami jazdy. Żyjemy w państwie z tektury (bez względu, kto akurat bawi się klejem), w którym zima jest zjawiskiem nieoczekiwanym, zaskakującym, znoszącym wszelkie procedury. Opad śniegu rzędu 1 mm powoduje opóźnienia pociągów, jest bowiem czymś tak zdumiewającym w listopadzie, że paraliżuje cały system na kolei. Paraliżuje również umysł poety, który nawet bez tego doznania logistycznie (życiowo) jest jednostką nad wyraz słabą. Dlatego zdarza mu się wsiąść nie do tego opóźnionego ponad miarę i cierpliwość pociągu i pojechać w niewłaściwym kierunku niż ten docelowy. Ze spotkania nici, z honorarium również. Ze spotkania z przyjaciółmi, z zaprzyjaźnionymi poetami nul, niczem. Jak tu więc budować relacje, starać się pozycjonować, niemal siłą wciskać własną poetycką nadprezentację? Jedźmy, nikt nie woła! Paweł ani pisnął. Wrócił do siebie i czapkę nacisnął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz