piątek, 31 stycznia 2025

Tylko łzy nas wydadzą


W 1982 roku holenderski aktor Rutger Hauer zagrał swoją najsłynniejszą postać filmową. Ridley Scott obsadził go w roli replikanta Roya Batty'ego w „Łowcy androidów”. Batty, niezwykle inteligentny android, przewyższający siłą fizyczną każdego człowieka, brutalny i bezwzględny, jest jednocześnie postacią wzbudzającą współczucie i zrozumienie, a jego poszukiwania człowieczeństwa budzą oczywisty respekt.  

Ostatni monolog Batty'ego wygłoszony tuż przed śmiercią (replikanci byli owładnięci panicznym strachem przed jej nieuchronnością i za wszelką cenę starali się dotrzeć do ich konstruktorów - jedynych ludzi mogących przedłużyć ich życie, zostali oni bowiem zabezpieczeni przed długotrwałą egzystencją ze względu na rozwijające się w nich uczucia), przeszedł do historii kina.

– „Widziałem rzeczy, którym wy, ludzie, nie dalibyście wiary. Statki szturmowe w ogniu sunące nieopodal Pasu Oriona. Oglądałem promieniowanie skrzące się w ciemnościach blisko wrót Tannhausera. Wszystkie te chwile znikną w czasie jak łzy w deszczu. Pora umierać”.

Tekst powstał na kilka dni przed nakręceniem sceny. Dla Hauera brzmiał on jednak zbyt mechanicznie i nienaturalnie. Postanowił więc go skrócić i dodać więcej od siebie. Rezultat niemal całkowicie improwizowanej sceny przeszedł najśmielsze oczekiwania. Gdy Hauer skończył, członkowie ekipy filmowej nagrodzili go gromkimi brawami, a niektórzy płakali…

poniedziałek, 27 stycznia 2025

Wokół książek Wirpszy w IM


Instytut Mikołowski zaprasza na spotkanie wokół nowych książek: Witold Wirpsza "Morderca i inne opowiadania" (wyd. IM, 2024) i Dariusz Pawelec "Wirpsza po słowie" (wyd. UŚ, 2025). Udział wezmą: Dariusz Pawelec i Piotr Bogalecki. Prowadzenie: Maciej Melecki i Krzysztof Siwczyk.

 31. 01. 2025 - godz. 18.

 Witold Wirpsza "Morderca i inne opowiadania" (Instytut Mikołowski, 2024).

O książce:

Z bogatej i wielowymiarowej twórczości Witolda Wirpszy najsłabiej pamiętamy dziś chyba jego opowiadania – niesłusznie, gdyż są to teksty dorównujące poziomem jego powieściom, a w niektórych wypadkach nawet je przewyższające. Przed podjęciem ostatecznej decyzji o emigracji zdołał Wirpsza opublikować w kraju dwa tomy krótkich form narracyjnych: zbiór Stary tramwaj i inne opowiadania (1955) oraz książkę Morderca (1966). Zwłaszcza prozy z tego drugiego zbioru cechują się wysokimi walorami artystycznymi i inwencyjnym potraktowaniem pozornie konwencjonalnej, ponadczasowej tematyki, co czyni je atrakcyjnymi także dla współczesnego czytelnika. Wskazałbym tu zwłaszcza na otwierające tę publikację doskonałe Dziecko, które jawi się dziś jako tekst fascynujący i zdecydowanie wyprzedzający czas swego powstania. Niektóre opowiadania Wirpszy – w tym groteskowy, uniwersalny w swej wymowie Pojedynek – nie były do tej pory przedrukowywane ani wznawiane; rozproszone po numerach czasopism wydawanych w Paryżu („Kultura”), Londynie („Wiadomości”) czy Berlinie („Archipelag”) pozostają szerzej nieznane. Do innych, jakiś czas temu przypomnianych – myślę tu o apokryficznym Na piasku i satyrycznym Grzybie – z całą pewnością wciąż warto wracać. Z kolei z nowelą Pierwszy krok na parterze i z obecnymi dotąd jedynie w literaturoznawczym obiegu autobiograficznymi Zapiskami datowanymi, bez porządku w nowym wydawnictwie można zetknąć się po raz pierwszy.

Jakie są opowiadania Witolda Wirpszy? Zorganizowane i zaskakujące. Logiczne i ludyczne. Konsekwentne i kuriozalne. Ich pierwsze zdania szybko wciągają nas wewnątrz przedstawionego w nich świata, kusząc anegdotą i obiecując potoczystość: „Dom, gdzie pojawił się grzyb, stał u potoka” (Grzyb), „Kiedy Henryk zamknął drzwi, opuściła go cała dotychczasowa suchowata pewność siebie” (Pierwszy krok na parterze), „Dobrze, że mi się udało przemycić ten przyrządzik” (Morderca). Szybko jednak okaże się, że historii prostych i czystych, niczym niezakłóconych i nieskomplikowanych, powinniśmy byli szukać gdzie indziej. Całą suchowatą pewność siebie zostawmy więc za drzwiami lektury – Wirpsza przyrządził dla nas coś znacznie ciekawszego. Opowiada o „sytuacji trudnej i skomplikowanej, nadto i nieco bezsensownej” (Zapasy), której bohaterowie padną sobie jednak w objęcia. Przedstawia „dziecko tak urządzone, że choć dźwięki doń docierały, ono nie wydawało żadnych” (Dziecko) – do czasu aż wreszcie przemówi, wprawiając świat w osłupienie. Wyznaje: „Wiele opowiadano mi o tym, co wówczas napisał na piasku, a także i sam przy tym byłem, ale wiem tyle tylko, że napis nagle się pokazał i równie nagle potem zniknął” (Na piasku) – by następnie wypisać zdumiewający erotyczny poemat na kobiecych plecach.

Dobrze, że – nim zniknął – również w gatunku opowiadania odcisnął Wirpsza ślad, że i w krótkich prozach uruchomił swą grę znaczeń, że udało mu się przemycić w nie poezję.

Piotr Bogalecki

Dariusz Pawelec "Wirpsza po słowie" (wyd. UŚ, Katowice, 2025)

Książka opisuje, jak proces twórczy w nieoczekiwany sposób trwa i przebiega już po śmierci pisarza, rzecz jasna, przy współudziale edytora; jak dzieło sztuki, zapomniane lub dotąd nieobecne, rodzi się w nowym układzie nadawczo-odbiorczym. Dzieje się tak zarówno dzięki wydobyciu z archiwum gotowego tekstu, przewidzianego w danej postaci do druku przez pisarza, jak i w procesie scalania rozproszonych fragmentów, dzięki rozmaitym gestom rekonstruującym domniemaną całość, a nawet w wyniku komponowania jakiejś nowej struktury i nadawania jej rangi dzieła przez edytora zastępującego autora w części tych czynności. Powstają wskutek tego nieznane wcześniej sytuacje komunikacyjne, interwencje w teraźniejszość, wywoływane okolicznościami wprowadzania danego utworu do obiegu. Witold Wirpsza przez dekady, wskutek działań cenzury, był wykluczony z krajowego obiegu wydawniczego i czytelniczego. Z uwagi na eksperymentalny, hermetyczny charakter swojej twórczości, nieposzukującej wprost zaangażowania politycznego, nie był przy tym dość dobrze, jak na swój potencjał, obecny również w obiegu emigracyjnym. W związku z problemami ze znalezieniem wydawcy oraz czytelników pisarz pozostawił po sobie ogromny korpus utworów, czekających na odkrycie w archiwach. Dopiero dzisiaj, po ponad dwóch dekadach pośmiertnej ekspansji wydawniczej pisarza zmarłego w roku 1985, można zademonstrować nowy kształt jego dzieła, utworów na nowo zebranych i zobaczyć fenomen tej kolekcji posthumus. Archiwalne kwerendy, odkrywanie i konstruowanie nowych tekstowych całości w edytorskim wysiłku stają się próbą zmieniania aktualnej rzeczywistości literackiej. Doświadczenie wprowadzania do obiegu czytelniczego edycji nieznanych dotąd utwór Wirpszy, reedycji jego dzieł z różnych racji niedostępnych na rynku, „ źle obecnych” lub zapomnianych, pozwala pokazać, w jaki sposób edytorstwo może stać się działaniem z zakresu krytyki literackiej.

Poezje zebrane Arnolda Słuckiego w IM


 

Nakładem Instytutu Mikołowskiego ukazały się dwa tomy Poezji zebranych Arnolda Słuckiego. Redaktorem tomów jest Marian Kisiel, który jest także autorem rozległego Wstępu o poezji Słuckiego, pomieszczonego w tomie I.

Wydanie tomów Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury, 2024. 

O książce (fragment Wstępu): 

Arnold Słucki urodził się 15 kwietnia 1920 roku w Tyszowcach nad rzeką Huczwą, w ortodoksyjnej rodzinie żydowskiej. Pierwotnie nazywał się Aron Kreiner (Krajner), jego rodzicami byli Salomon, urzędnik w gminie żydowskiej i Zlata Katarzyna z domu Eng. Pierwszym językiem chłopca był jidysz, polski znał słabo, lepiej posługiwał się rosyjskim. Rodzice chcieli, aby został rabinem, dlatego Aron został zapisany w 1934 roku do warszawskiego Państwowego Seminarium dla Nauczycieli Religii Mojżeszowej. Językami wykładowymi były tutaj hebrajski i polski. W czasach szkolnych przyszły poeta „najgorzej mu znanego języka” (jak napisał o nim Jacek Bocheński) zaczął na łamach prasy żydowskiej ogłaszać wiersze w jidysz, związał się też z młodzieżowym ruchem komunistycznym. To sprawiło, że nie został dopuszczony do matury. Po wybuchy wojny znalazł się na Wołyniu, zagarniętym po 17 września 1939 przez ZSRR. Pracował jako nauczyciel w szkole ukraińskiej, studiował w Łucku literaturę rosyjską i ukraińską, a po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w 1941 roku ewakuował się do Uzbekistanu, gdzie uczył języków rosyjskiego i niemieckiego. Został członkiem Komsomołu, ochotniczo wstąpił do Armii Czerwonej, a w 1943 roku wcielony został jako oficer polityczny do nowotworzonego w ZSRR Wojska Polskiego. Był redaktorem „Do boju!”, gazety 4. Dywizji Piechoty, tutaj też ogłosił (jako Arnold Słucki) swój pierwszy wiersz w języku polskim. Brał udział w walkach o Warszawę. Po wojnie pracował najpierw w dzienniku „Życie Warszawy”, przekształconym z gazety „Do boju!, później był redaktorem naczelnym „Poradnika Oświatowego”, a wreszcie członkiem zespołu „Przeglądu Kulturalnego”, współpracownikiem „Twórczości”. Oficjalnie zmienił nazwisko na Arnold Słucki w 1951 roku.

Pierwsze siedmiolecie powojenne to czas niezwykłej aktywności twórczej poety, publikował regularnie, a nawet w nadmiarze w prasie codziennej i literackiej. W latach 1944-1951 ogłosił blisko 100 wierszy, wydał dwa tomiki Ziemia jaśnieje (1950) i Słońce nasz towarzysz (1951). W kolejnym pięcioleciu był jeszcze bardziej aktywny: w latach 1952-1956 wydrukował w prasie około 200 wierszy, wydał zbiory Spotkania (1952), Poranek (1953) i Życie w pieśni (1955), a swój socrealistyczny okres zamknął autoantologią Wiersze wybrane (1956). To niezwykły bilans dwunastolecia: niemalże 300 wierszy, 5 tomików poetyckich i — wreszcie — summa poetica. Ryszard Matuszewski w Roczniku Literackim 1956 tak podsumował pierwszy okres twórczości Słuckiego, zamknięty tym właśnie wyborem: „Jego miniatury liryczne […] wskazują na niewątpliwy proces stopniowego doskonalenia się formalnego poety, który coraz częściej osiąga w swych utworach czystość tonu oraz świeżość i precyzję obrazowania, warunkującą wzruszenie liryczne. […] poeta często jeszcze łudzi się, że wystarczy zanotować coś, co go wzruszyło w życiu, aby wywołać również wzruszenie u odbiorcy. […] Zawodzą z reguły wiersze o akcentach politycznych, nie tylko dlatego, że są trudne do ujęcia w formie lirycznej miniatury, ale także dlatego, że zdradzają naiwno-sentymentalne spojrzenie poety na sprawy wymagające o wiele większego krytycyzmu”.

W Wierszach wybranych zabrakło najbardziej dogmatycznych i propagandowych utworów wcześniejszych. Czy Słucki wyparł się w ten sposób swojego związku z ideologią stalinowską? Ryszard Matuszewski pisał o nim: „należał do tych, którzy wierzyli najżarliwiej”. Jacek Bocheński: „Wydawał się trochę szaleńcem. W środowisku literackim przezwano go niemal od razu prorokiem. Był samą żarliwością i chodzącym natchnieniem. Ze swoimi współwyznawcami ideologicznymi, zarówno z wielkimi magami doktryny, jak z ich uczniami, toczył nieustannie jakieś straszne spory. Był właściwie fanatykiem, ale głosił herezje, które jednak wypowiadał metaforami, jak w ogóle wszystko, co mówił. Toteż nikt nigdy nie rozumiał jego poglądów całkiem dokładnie”.

Po roku 1956 poeta nie przestał drukować w prasie i publikować swoich tomów wierszy. Czynił to regularnie, można powiedzieć, że pracował w cyklu dwuletnim, a opublikowane utwory składał w kolejne zbiory właściwie bez żadnej ingerencji. Tematyki politycznej już nie podejmował, a jeśli ją przywoływał to aluzyjnie, nie wprost. Promienie czasu (1959) jeszcze są przykładem mocowań się Słuckiego z nową formą liryczną, ale wnet to minęło i tomy Mity na wiosnę (1962), Dolina dziwów (1964), Eklogi i psalmodie (1966) powstały według wcześniej zaobserwowanego rytmu pisarskiego Słuckiego. Dwudziestolecie swojej pracy literackiej zamknął poeta tomem Faktura światła. Wiersze z lat 1944-1964 (1965).

Wiersze z lat 1955-1966 (a nawet do 1968) to zupełnie inne rejony poetyckiej wyobraźni. „Powiedziałbym — pisał Bogdan Ostromęcki ¬— że «góra wspomnień» jako bezpośredni opis zaczyna coraz bardziej ustępować na rzecz «góry wyobraźni»”. Michał Sprusiński natomiast definiował Słuckiego jako synkretyka: „Tradycja wiodąca jest w wypadku synkretyka niezbyt «wyraźna», bardziej zamaskowana, nie daje się sprowadzić do określonego «izmu»”. Synkretyzm to było modne słowo zwłaszcza po przełomie 1956 roku. Próbowano nim określać zmącenie stylu literackiego, a jednocześnie łączenie różnych „izmów” w organiczną całość. Zwolennikiem tego terminu był Kazimierz Wyka, upatrujący w nowej poezji po stalinizmie odradzania się wcześniejszych tradycji poetyckich, dawnych poetyk, stylów i światopoglądów. O tym traktowała jego Rzecz wyobraźni.

Czy synkretyk jest jednak (zawsze) poetą wybitnym? Ekscentryczność stylu niekoniecznie udaje się wytłumaczyć językową ekspresją twórcy, czy też poszukiwaniem odpowiedniego sposobu wyrazu. Weszliśmy w krąg zaciemnienia. Ale co to znaczy wejść w ten krąg? Współcześnie słowo „zaciemnić” (dk, „zaciemniać” ndk) definiowane jest czworako: 1. ‘zasłonić źródło światła’, 2. ‘osłonić jakieś miejsce przed światłem’, 3. ‘uczynić coś ciemniejszym lub niewidocznym’, 4. ‘utrudnić zrozumienie czegoś’. Poetyckie „zaciemnienia” można opisywać każdym z tych znaczeń. To, co formalnie ciemne, ale rozjaśniane przez krytyka, który nie tylko umie czytać, ale też dzieli się swoimi odkryciami z tym, kto odczytać znaczeń nie potrafił, każdorazowo odsłania się na indywidualną wyobraźnię. Nie mamy do niej dostępu, to prawda, ale możemy o nią pytać, choć bez gwarancji dobrej odpowiedzi. Dlatego trącamy o tego, który broni nam dostępu do znaczenia, który „zaciemnia” poetycki obraz. Dlaczego to robi? Jaki ma w tym cel? I wiemy, oczywiście, że nie odkryjemy zamysłu, powodu poetyckiego zaciemniania znaczeń. Łudzić się, że odkryjemy, nie ma potrzeby. Jeżeli więc nie dowiemy się na pewno, dlaczego poeta ‘zasłania źródło światła’, ‘utrudnia zrozumienie czegoś’, to przynajmniej spróbujmy poznać mechanizm ‘uczynienia czegoś ciemniejszym lub niewidocznym’. Jeżeli poeta ‘osłania jakieś miejsce przed światłem’, to zapytajmy w jakim „cieniu” się ukrywa, wiedząc, że „cień” to także ciemność, mrok i duch zmarłego.

Sławomir Jacek Żurek „zaciemnienia” w poezji Arnolda Słuckiego starał się wytłumaczyć głębokim związkiem z kulturą żydowską. Przypomnijmy jednak, że poezja, która wypowiada się w określonym języku i chce — dodatkowo — ten język wzbogacić o nowe sensy, nie może czytelnika czynić kimś, kto nie rozumie, nie jest w stanie zrozumieć i nie będzie mógł zrozumieć jej znaczeń. Jeśli więc coś jest zaszyfrowane, to dlaczego? „Po prostu: — słusznie podpowiadał Wiesław Paweł Szymański — ambicją twórczą Słuckiego jest taka poezja, w której zawarty byłby «wszechświat otwarty», w której człowiek byłby współwłaścicielem wszystkich kultur, czyli, można powiedzieć, jednej kultury (odnosi się to do kręgu kultury śródziemnomorskiej). Zamiar trudny — stąd zapewne w poezji Słuckiego częste odwołanie się do snu. Sen (marzenie senne) niweluje bariery czasowe i uprawomocnia wewnątrz poezji alogiczną motywację”.

Ta „alogiczność” ujawni się w stopniu najwyższym w wierszach pisanych po roku 1966. Nawet jeśli przyjąć, że Biografia anioła, zbierająca utwory z lat 1966-1968, mająca się ukazać w Polsce, lecz po exodusie roku 1968 objawiona światu dopiero kilkanaście lat później, otwierała się na to, co niejasne, ciemne, to w kolejnych zbiorach, planowanych przez poetę już na emigracji — Requiem dla osła, W buszu oraz W epicentrum — to, co ciemne, ukryte stało się regułą poetyki Słuckiego.

Witold Wirpsza przypomniał rozmowę z poetą o Kazaniu na górze, a właściwie o ośmiu błogosławieństwach, konkretniej: o pierwszym z nich. Słucki „znał hebrajski i aramejski” i twierdził, że „tekst aramejski jest dwuznaczny”, a tym samym niemożliwa jest jednoznaczna interpretacja sformułowania „żebracy ducha”. „A więc dopuszczalne jest, żeby to wykładać: żebrzący o ducha; ale i dopuszczalne jest zarazem, żeby to wykładać: ubodzy duchem”. Wirpsza mówił o Słuckim: „I tak wiódł rzecz ku temu, abym się z nim zgodził, że miejsca ciemne dobrze jest ciemnymi pozostawić, może dlatego, żeby budziły niepokój”. A w innym miejscu (ale w tym samym duchu): „w poezji można dać wyraz sprawiedliwości, choćby nawet przedmiot był ciemny”.

Ciemny przedmiot najłatwiej odnajduje się w ciemnej metaforze. Słucki bardzo chętnie sięgał do opozycji tenebrae — lux, przy czym nie zawsze ciemności przeciwstawiał jasność i na odwrót. Koncentrował się natomiast na symbolach ciemności (cień, czerń, ciemność) i jasności (jasność, słońce). Początkowo symbol cienia dominował wyobraźnię poety, pojawiając się w niepokojącym następstwie skojarzeń:

Urwany sen zadrżał rankiem

cieniem matczynym na lodzie…

Sen, I **

poeta —

prezes central Światła i Cienia

Człowiek, I **

Na wysokiej górze

stoją trzej Niemcy,

wszyscy trzej wysocy,

niby cienie w nocy.

Szagalewo, I **

Żydowskim cmentarzem nie chodź, moja miła, nocą,

Kiedy się cienie z cieniami na ziemskiej kuli szamocą.

[…]

Bo jeszcze tam anioł żydowski z wątłego urwie się cienia

I zaciśnie na szyi pętlę ludzkiego sumienia…

Cmentarz żydowski w Tyszowcach, I **

Męczą, męczą mnie otwockie sosny,

gnębią mnie, gnębią trzy Jeruzalemy,

filmy na bożniczne kładą się ołtarze

i na cienie żywych patrzy Bóg zazdrosny,

że jeszcze żyjemy

Sunie chodnikami miast nasz ptasi profil,

gdzie nas trzech się zejdzie, dłoni naszych dotyk

z sześciu cieni

wznosi czasu czarny gotyk,

wysoki jak katedra w Kolonii.

Poemat heroglificzny, I **

Światło i cień: dwaj szabliści —

nie mogą skryć skaczącej na końcach stóp nienawiści,

nie czują, jak ziemia się porusza,

jak zmieniają się miejscami, istotą,

nie widzą fotokomórki

czuwającej.

Światło i cień, I ** 

Cień pod piórem poety jest „cieniem matczynym”, wysokim (nocnym) cieniem trzech Niemców, cieniem cmentarnym, „cieniem żywych”, „dotykiem z sześciu”. Pojawiające się w połączeniach liczby 3 i 6 znaczą numerologicznie: trzech Niemców na wysokiej górze — niczym Bóg — straszą nocą; sześć dotyków otacza troską trzech szczęśliwych mężczyzn, którzy „gdzieś się zeszli”. Cień u Słuckiego otwiera się zatem dwuznacznie, niepokoi i daje poczucie spokoju; jak „szablista” jest oponentem światła, jedną z dwu „central”, której „prezesem” jest poeta. Autor Promieni czasu poświęcił cieniowi także odę, która ma formę katolickiej litanii:

Cieniu,

który mnie zabijasz,

cieniu na śniegach,

cieniu uśmiechnięty, cieniu srogi,

biczu skręcony ze słońca morowego powietrza!

Cieniu skromny,

cieniu zapięty na jedną betlejemską gwiazdę,

cieniu zasupłany w sztandarach,

cieniu-szczebiocie zbrodni, obietnico! dekalogu!

cieniu Dwunastu Tablic,

Laokoonie, wężu,

cieniu, powielana wyobraźni, cieniu-gipsowa góro,

cieniu-formo okrutna,

cieniu kochający ścisłość, aluminiowa miaro krajobrazów,

mały cieniu z koroną żelbetonową na czaszce!

Cieniu-szubienico, cieniu-Bezprawie,

cieniu, któryś sam niegdyś był Tyrteuszem,

Sztyletem i Platonem.

Oda do cienia, I ** 

To gatunkowe „zmącenie” formy wierszowej odsyła nas do „zmącenia” kultur. Cień, który zabija poetę, ma wiele rodowodów: jest biblijny, Jezusowy, kulturowy, prawny (rzymski), modernistyczny. Jest cieniem europejskim, który tylko przez repetycję przywołuje żydowskie dzieciństwo i prawo (cień uśmiechnięty, cień srogi). Tak oto wkraczamy może w najważniejszą przestrzeń „zaciemnienia” — wspólnotę i/lub rozłączność kultur. W tej ciemności będzie nam się trudno rozeznać, ponieważ poeta wpuszcza nas tam nieufnie. Jakby chciał zatrzymać prawdę własnej kultury (kultur własnych) wyłącznie dla siebie samego. 

Marian Kisiel

sobota, 25 stycznia 2025

Z Archiwum P. (56)


XV OKP im. Jacka Bierezina, Łódź 12.12. 2009 r. Poleski Ośrodek Sztuki. Z Maciejem Meleckim i Krzysztofem Kleszczem na offie Dnia Jacka Bierezina. Tak o tym podówczas napisałem: Ech, Bierezin, Bierezin – kto tam nie był, nigdy nie uwierzy…Dlatego gnałem z Torunia, żeby choć na kilka godzin wpaść w jego atmosferę jak w chmurę mgły. Niepowtarzalna konferansjerka Andrzeja i Zdzisława, możliwość spotkania znajomych poetów z całej Polski, bliskość bufetu generująca atmosferę duszną jak w amazońskiej dżungli – wszystko to razem powoduje, że jest to najbardziej freakowy festiwal współczesnej poezji w Polsce (tegoroczna edycja zasłynie z tego, że tuż po północy skończył się zapas alkoholu w bufecie, co wydawało się niemożliwe oraz z tego, że poznaliśmy jej werdykt gdzieś tak około 2 w nocy).

A wszystko to wciąż spina szarfa z napisem „love and peace”, „V” dla poezji (z uniesionych do góry palców). Zarazem to wciąż jeden z najważniejszych konkursów w Polsce i niech nie podnoszą głosu oponenci, że co roku obywa się bez goździków i okolicznościowych dyplomów. Kwiaty zwiędną a anegdoty pozostaną.

środa, 22 stycznia 2025

Chichot (z) poezji

Poeta pokątny, którym jestem, nie może liczyć na taką liczbę spotkań autorskich jak ci nurzający się w mainstreamie. Nie po to tam się dostali, żeby teraz siedzieć w domu, oni mają głosić swój sukces. Nie po to otaczali się kolegami, zabiegali o uwagę krytyki, w pocie czoła zdobywali krytyków i redaktorów towarzyszących, żeby teraz odpuszczać. Słuszne to i naukowe. Takie są prawa gospodarki rynkowej. Takie są podstawy lansu. Pozostali, muszą cieszyć się tym, co mają. Góra kilkoma spotkaniami w roku, stąd każde z nich jest na wagę złota. Ważne są przy tym szczegóły, w nich tkwi diabeł. Czy za spotkanie będzie godne honorarium? Czy autor otrzyma nocleg? Czy dojazd okaże się długi i z przesiadkami? No właśnie – podróż, dojazd, przeprawa. Tu wchodzi w grę korelacja z przewoźnikami i ich rozkładami jazdy. Żyjemy w państwie z tektury (bez względu, kto akurat bawi się klejem), w którym zima jest zjawiskiem nieoczekiwanym, zaskakującym, znoszącym wszelkie procedury. Opad śniegu rzędu 1 mm powoduje opóźnienia pociągów, jest bowiem czymś tak zdumiewającym w listopadzie, że paraliżuje cały system na kolei. Paraliżuje również umysł poety, który nawet bez tego doznania logistycznie (życiowo) jest jednostką nad wyraz słabą. Dlatego zdarza mu się wsiąść nie do tego opóźnionego ponad miarę i cierpliwość pociągu i pojechać w niewłaściwym kierunku niż ten docelowy. Ze spotkania nici, z honorarium również. Ze spotkania z przyjaciółmi, z zaprzyjaźnionymi poetami nul, niczem. Jak tu więc budować relacje, starać się pozycjonować, niemal siłą wciskać własną poetycką nadprezentację? Jedźmy, nikt nie woła! Paweł ani pisnął. Wrócił do siebie i czapkę nacisnął. 

wtorek, 21 stycznia 2025

Spotkanie z Olgerdem Dziechciarzem w Olkuszu

Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Olkuszu zaprasza 25 stycznia, o godz. 18 na spotkanie autorskie z Olgerdem Dziechciarzem i jego najnowszą powieścią pt. Zaświatowiec (Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2024). Spotkanie poprowadzi Maciej Melecki.

poniedziałek, 20 stycznia 2025

Korespondencja (67)


Do „Hostelu” z Instytutu Mikołowskiego dotarła książka Bogdana Prejsa Gdy goniliśmy z Wojtkiem trójkę, nie wiedzieliśmy, że przeskakujemy cały świat (IM, 2024). Rzecz już po pierwszej lekturze niezwykle mi bliska, zwłaszcza pokoleniowo, podobnie bowiem jak autor tomu, kwalifikuję się już, niestety, do kategorii „dziadersów”. Oj tam, oj tam! Liczy się duch, nie pokrowiec, w który jest opakowany… Już całkiem poważnie (odrzucając nie tylko deklaratywnie to słabe, ejdżystowskie podkreślenie); ten quasi poemat, proza poetycka, dziennik, opus magnum poety, to liryczna „spowiedź dziecięcia wieku” zanurzonego po szyję we własnej, rozpamiętywanej na kartach książki biografii.


Wg chiromancji i tarotu jest to moja ostatnia książka, z tej prostej

przyczyny próbuję w niej upchać cały mój rubaszny szrot, ale jak

to uczynić w dniu, w którym nie wydarzyło się nic, co mieniłoby

go wyjątkowym – lepiej umrzeć pod datą zapadającą w pamięć,

spłonąć niż marnie zgnić, na denku ostaną się błyszczące koronki.


Tak, drodzy bliscy i dalecy znajomi, koledzy i sąsiedzi, były takie czasy, w których to kultura (dostęp do niej z zamiarem współudziału) kształtowała osobowość jednostki. Czasy, w których miało się prawdziwych przyjaciół, wspólne zainteresowania i idoli, pewne lekturowe przeżycia, rzucające snop światła na siermiężną, ale przy tym na jakąś" rzeczywistość, wtedy jeszcze nie sformatowaną, nijaką", modelowaną przez kanibalistyczne korporacje (nawet odwieczny Babilon, jak się dziś zdaje, miał wówczas bardziej „ludzki" wymiar).

 

Bo „Oto tak kończy się świat,/ nie z hukiem,/lecz ze skowytem”.

„Ostatni brzeg” Nevila Shute’a kupiłem około 1980, obecnie jest

u Justyny. „ – Wymieńcie na przykład choć jednego poetę, który

dobrze zarabia. – T. S. Eliot” – odparł (…) były starszy szeregowy

Wintergreen z „Catch 22” w klasycznym przekładzie L. Jęczmyka.

 

Warto przy tym zaznaczyć, że wskazany powyżej kulturowy przekaz, rozpatrywany choćby w ujęciu Fromma, nie odpowiada w pełni na pytania zasadnicze: co robić i jak żyć? Co więcej, świadomość refleksyjna jednostki, jej rozum i wyobraźnia leżą u podłoża jej egzystencjalnych dylematów, poczucia bezradności i osamotnienia. Stąd Prejs potrafi również dissować kulturę, z której onegdaj czerpał pełnymi garściami.

 

Może istnieje gdzieś kraina, w której John i Paul nie zostali sobie

przedstawieni, Zimmerman zignorował Thomasa, Mick i Keith nie

dotarli na koncert Briana. Na pewno jest o tym na Netflixie jakiś

serial. Nie używam, bo tam nie ma „Pogody dla bogaczy” (…).

 

U Prejsa słychać to wyraźnie; tę „beatnikowską nutę”, „dylanowski klimat” opowieści, ale też – z racji tzw. miejsca bytowania autora (a to byt kształtuje świadomość, jak mawiał klasyk) – „egzystencjalną  ambiwalencję”. Doskonale odnajduje się w tych tropach, ba!, wiele razy w różnym czasie szedłem po śladach Prejsa.

 

A ty co uczynisz ze swą asertywnością, gdy w biurowym klozecie

zastajesz epicko obsrany kibel, zaś podczas twojego siku do drzwi

łomocze natręt żądający natychmiastowego zwolnienia miejsca

w świątyni dymania, więc nie chcesz, żeby uznał cię za niechluja?

W tej sytuacji widzę jedyną rozsądną radę: „Pitej, Forrest, pitej!”.

 

Czego tu nie ma, czego autor smsa do ludożerców tu nie przywołuje: m.in. finalną pieśń z płyty Stationary Traveller grupy Camel, Iana Curtisa, Lady Pank, clip Runaway Dela Shannona, seriale Przystanek Alaska, Allo, allo, The Wonder Years, Baba O’Riley The Who, Erystykę Shopenhauera, Elegię o chłopcu polskim Baczyńskiego, T.S. Elliota, Jacka Podsiadłę, Genowefę Jakubowską-Fijałkowską (Galę), Janis Joplin, Boba Dylana, Ummagummę Pink Floyd, Titanica, Hair, Siódmą pieczęć, Przypadek, Gwiezdne wojny, Lot nad kukułczym gniazdem, Absolwenta, film z Jennifer Lopez, całą litanię utworów rockowych (str.12), Cohena, Georga Harrisona, Piotra Sobeckiego, Smeels Like Teen Spirit, książki Niziurskiego, Tomka w krainie kangurów, Earth and Fire, Pogodę dla bogaczy, Micka i Keitha z wiadomej grupy, Agnethę Fältskog, Walkę o ogień, When the Smoke is Going Down, New Model Army, Whartona, Verne’a i Remarque’a... 

 

Mała Encyklopedia Powszechna PWN (w skajowej obwolucie) za

250 zł oraz Popularny Atlas Świata z 1976. Globus nad winylami,

„Tomek w krainie kangurów”, „Upadek” i Obłęd”: „Ostatni, tacy

jak ja, nigdy nie będą pierwszymi”. Im bardziej Fredzia Pooh-Phi

zaglądał do norki, tym szybciej Prosiaczek zmieniał się w szynkę.

Trudno zanegować, że ścisła synchronizacja z nocą nosi znamiona

koligacenia się z niedomiarem trzeźwego ostrzegania kluczowych

iluzji poznawczych. Chwilowa amnezja nie zapewnia alibi. Wtręt:

dasz mi buzi? Korekta: masz kapitalny asortyment; z języczkiem?

 

Czy poeta może zetknąć się z zarzutem, że na kartach Gdy goniliśmy z Wojtkiem trójkę, nie wiedzieliśmy, że przeskakujemy cały świat, uprawia estetyczny kombatantyzm? Tak, oczywiście. Niemniej, pozostając w rzeczywistości zarówno czasu przeszłego, jak i w rzeczywistości, która go definiuje i nadal określa (bo ta historia cały czas się toczy), bezapelacyjnie znosi te banalne utyskiwania, ponieważ udało mu się stanąć w „prawdzie czasów, o których mówimy, i prawdzie ekranu, która mówi…”. Tylko ten jej pejoratywny rodzaj może być do bólu szczery, a to jest już poezja.

 

Puk, puk, a mogę jeszcze raz? Całkowicie od nowa, od bodnięcia?

 

Bogdan Prejs, Gdy goniliśmy z WOJTKIEM TRÓJKĘ, nie wiedzieliśmy, że przeskakujemy cały świat. Instytut Mikołowski 2024.

piątek, 17 stycznia 2025

Małpa odchodzi (reprise)

Książka cały czas jest dostępna u Wydawcy (Fundacja Kultury AFRONT), jak i w księgarniach internetowych (zawsze jest czas zafundować sobie apokalipsę). To tylko autor żegna się z małpą ostatecznie (mentalnie). 

środa, 15 stycznia 2025

Maciej Filipek – premiera poetycka DL i SPP


Nakładem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich o/Łódź i Domu Literatury w Łodzi ukazała się książka poetycka Macieja Filipka Place apelowe (Łódź 2024). Tom został wydany w serii Szumy, zlepy, ciągi, tom 74.




niedziela, 5 stycznia 2025

Małpa odchodzi (1)


Książka cały czas jest dostępna u Wydawcy (Fundacja Kultury AFRONT), jak i w księgarniach internetowych. To tylko autor żegna się z małpą ostatecznie (mentalnie). 


sobota, 4 stycznia 2025

W nowy rok marszem

Otóż. Inny plik z inną książką trafił do innego Wydawcy już jakiś czas temu, w starym, 2024 roku. Książka została przyjęta, zostanie wydana drukiem. Przez kilka kolejnych dni będę żegnał się mentalnie z Małpą apokalipsą, ponieważ staram się nie wracać więcej do starych wierszy. Przeszłość już była, teraźniejszość już za chwilę pójdzie w jej ślady. Podobno liczą się tylko te dni, których jeszcze nie znamy. Nie wiem, bo nie wiem, czy jestem już tylko przeszłością, czy mam przed sobą jeszcze jakąś przyszłość? Upór to jedyne pojęcie czasu, przy którym kotwiczę.

środa, 1 stycznia 2025

Z nowym rokiem, nowym krokiem

Otóż. Plik z książką, jak nakazuje nowa, świecka tradycja, trafił do Wydawcy pierwszego dnia nowego, 2025 roku o godzinie 0:05. Rok jest długi, ma 12 miesięcy, 52 tygodnie, 365 dni. W jednym z nich książka będzie miała szansę objawić się drukiem. Świata nie zmieni, ale przynajmniej podejmie próbę.