Rozmaici
spece od szufladkowania muzyki uparcie usiłują ustawić Coldplay w roli
następców U2. Dawno temu namaścili zespół na stadionowych królów muzyki pop i
rock, przyciągających do siebie tłumy. Wielka trójka rocka – U2, The Rolling
Stones i Coldplay. Ale to gówno prawda, ponieważ Coldplay to tylko jedna z wielu popularnych grup, a nie
żaden fenomen. Po genialnym debiucie (Parachutes),
doskonałej drugiej płycie (A Rush Blood
to the Head), Chris Martin i spółka ostatecznie nie dali rady, zeszło z nich powietrze,
a ich muzyka wielu dawnych fanów nie przyprawia już o dreszcze. Powoli zamieniają
się w kolejną gwiazdę pop, która nagrywa piosenki z inną szmirowatą gwiazdeczką
– Rihanną. Dziś Norwegowie z A-ha mają więcej do zagrania w muzyce pop-rock niż
Coldplay.
Najpewniej
byli studenci University College London, nie powinni żenić się z hollywoodzkimi
top-aktorkami w rodzaju Gwyneth Paltrow. Bo, cóż więcej mogą jeszcze osiągnąć w
życiu? Od płyty Viva la Vida or Death and
All His Friends Martin nic w zasadzie nie musi. Może dlatego, nowa płyta
Coldplay Ghost Stories wszystkim
zawiedzionym jej zawartością, ma prawo wydawać się wyłącznie kolejnym krokiem na łatwej ścieżce prowadzącej
ku wielomilionowej sprzedaży. Lecz droga prowadząca do prawdziwej rockowej
chwały usłana jest kamieniami. Coldplay takimi utworami jak Always In My Head zgrabnie omija
przeszkody – także te piętrzące się w
życiu prywatnym wokalisty (rozstanie z Gwyneth) – lecz niepotrzebnie przy tym
tkwi w konfekcjonowanym katharsis; powinien raczej mocą całego zespołu
wrzasnąć, zamiast kwilić, iż jego „ciało
się porusza, idzie tam gdzie pragnie, ale mimo iż próbuje, serce pozostaje
nieruchome”.
Wsłuchując się uważnie w utwór Magic, zdaję sobie sprawę, że niemal
każda kobieta chciałaby faceta z takim głosem, ale na Boga! To przecież tylko spowita
w mgłę elektroniki, banalna popowa piosenka (i taki też jest jej tekst)! To o wiele za mało, jak na niegdysiejszych autorów takich rzeczy jak Yellow, Shiver czy Clocks. Czyżby król był nagi? Wiem, Ink to pewny hit, ale podobnie jak
Bursa, który wiele lat temu miał w dupie małe miasteczka, tak i ja mam tam przeboje. Wielbiąc dwie pierwsze płyty Coldplay, raczej na pewno nie zrobię
sobie tatuażu z napisem „Ghost Stories – 2gether thru life”.
Falset Martina oraz natrętny elektroniczny beat razi mnie
szczególnie w True Love, taniej „pościelówie”, muzyce środka, sentymentalnym do
granic możliwości kawałku o utraconej miłości. Niejakie pocieszenie przynosi Midnight, pierwszy wspaniały utwór z Ghost Stories. Towarzyszy mu ogromna zmiana jakości, również na poziomie tekstu: Millions of Miles from Home / In the swirling swimming on / When I’m
rolling with thunder / But bleed from thorns / Leave a light a light on. To wreszcie nie jest muzyka dla gimnazjalistów (z całym szacunkiem). Niestety,
nijaki Another’s Arms natychmiast
odsuwa na bok to chwilowe, dobre wrażenie. Co jest z tą płytą? Może to, iż przy
jej nagraniu z zespołem współpracowali tacy producenci jak Epworth (m.in. od
Adele), Timbaland, Avicii, Jon Hopkins oraz Madeon. Stąd moje podejrzenie, że pogrążony
w bólu Chris Martin, stara się przy okazji konkurować z Lady Gagą i Beyonce (uff, jakoś przeszły mi obie przez klawiaturę) o nr 1 na liście Billboardu. Akustyczny Oceans
okazuje się moją drugą radością. Wydaje się jednak,
że Martinowi nie udało się nagrać płyty o rozstaniu na miarę podobnych dzieł
Dylana, Smitha i Cave’a. Wyszedł mu raczej (jak ktoś to niezwykle trafnie zauważył pierwszy) „cukierek Werther’s Original, zamiast gorzkiej pigułki”.
A Sky Full of Stars to już nieomal dyskoteka. Dam radę,
zniosę także i to (jak wcześniej duet z Rihanną). Na szczęście na Ghost Stories jest jeszcze kompozycja O (Fly On) z gościnnym wokalnym udziałem
dzieci Martina i Paltrow. Coś absolutnie wzruszającego i nie
melodramatycznego! Nareszcie nie mamy tu do czynienia ze skrzywdzonym,
samolubnym chłopcem, a z mężczyzną rozpamiętującym bolesną pustkę wokół siebie.
Użyta w tekście metafora stada ptaków
unoszących się w przestworzach, połączona z nadzieją, iż autor tekstu jeszcze kiedyś wzniesie się w powietrze razem ze swoim stadem, miała wyjątkowego farta (a mogła przecież wybrzmieć w podkładzie disco) i została nagrana w stonowanej, klimatycznej oprawie. Tylko głos, bas i
pianino.
Jak zauważyłem, większość recenzentów rozpływa się z zachwytu
nad nowym dziełem Coldplay. Co się stało z ich pamięcią? Moja jest jak
konserwa, w której cały ból świata ten wciąż popularny zespół, zamknął
za pomocą swoich dwóch pierwszych płyt. I póki co, nie zdołał jej otworzyć szóstą.
Coldplay, „Ghost Stories”, Parlophone 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz