Z perspektywy ponad czterdziestu lat historii rocka można dziś z całą
pewnością powiedzieć, że pewnych rzeczy nie da się lepiej zagrać niż uczynili
to wcześniej m.in. Jimi Hendrix, The Doors,
Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple, Genesis i King Crimson.
Dominująca większość współczesnej muzyki rockowej to zaledwie powtórka z
rozrywki; dodawanie nowych elementów do sprawdzonego kanonu.
Niewiele rzeczy jest w stanie przebić brzmienia minionej epoki rocka. U2,
Metallica, Radiohead, Placebo, kto jeszcze? Cała zaś reszta czerpie pełnymi
garściami z tego co już było, starając się równocześnie twórczo „fastrygować” tradycję
na swój własny, indywidualny sznyt. To właśnie stamtąd (od strony szlachetnych wzorców
z przeszłości) przyszła ostatnio nowa/stara moda (rock kołem się toczy) na tzw.
„retro granie”.
Wpisuje się w nią blues rockowy kwartet z Long Beach równie głęboko
zanurzony w starym dobrym rocku, jak niegdyś beatlesowska łódź podwodna w
nurcie kształtującym historię muzyki niemal od nowa. Pierwsze nagrania z
albumu Great Western Valkyrie nie
pozostawiają w tej kwestii żadnych wątpliwości. Singlowe Electric Man (Take You to the Sugar Shack) to dawka potężnych,
rytmicznych riffów, których nie powstydziłby się sam Lenny Kravitz, gdyby tylko
tak bardzo mu nie zależało na popowej popularności, a Good Luck (It’s Going to Hurt Right Now) brzmi tak, jakby
„naspidowani” do granic możliwości kolesie z The Blues Brothers, przestali w
swoim czasie robić sobie jaja. Nikomu nie jest wcale do śmiechu, kiedy w Secret (Just Bring Me a Jar Fulls of Shine)
oraz Play the Fool (The Way That Girls
Talk) Rival Sons czerpie pełnymi wiadrami ze źródełka Led Zeppelin, a te
wiaderka są ze szczerego złota (gdyby Rival Sons robili to nieudolnie, do dyspozycji
mieliby wyłącznie tykwy). Wokalista Jay Buchanan ryczy jak Plant, a Plant jeśli
tylko kiedykolwiek słuchał jego głosu, teraz płacze rzewnymi łzami nad utraconą
młodością, wyrównując przy okazji poziom wody występującej w źródełku (gdy dokładnie w tej samej chwili Page
szlocha nad zgubionymi riffami).
W Good Things (Boy With a Bomb In His
Jacket) moc siły nośnej przenosi Rival Sons w rejony jeszcze bardziej odległe, niż gorące powietrze i żar bijący od płonącego Hindenburga. The Animals, a
nawet Proccol Harum (ach, te klawisze z końca lat 60. XX w.) to protoplaści tej
kompozycji. Oczywiście, słychać tu także wpływy dnia dzisiejszego, zwłaszcza echa
The Dead Weather. A także wielką kulturę muzyczną, która implikuje tego rodzaju
porównania, a przy tym tworzy ciągłość i żywotność tradycji. Wystarczy poznać Open My Eyes (Folding Like a Jack Knife),
żeby przekonać się, ile jest w nim nawiązań do przeszłości: Grand Funk
Railroad, Creedence Clearwater Revival, Guess Who, Jack White – wszystko tam
jest! Także psychodeliczna estetyka przeniesiona w czasy współczesne za pomocą
kongenialnego Rich and The Poor (Her
Teeth Bound by Braces). W dobrym, sprawiedliwym i przyjaznym świecie to
właśnie on powinien stać się muzycznym motywem przewodnim Bonda przyszłości!
Jay Buchanan (śpiew), Scott Holiday (gitary), Michael Miley (perkusja) oraz
muzycy towarzyszący Rival Sons w studio: Ikey Owens (instrumenty klawiszowe),
Mike Webb (klawisze w Where I’ve Been) i Kristen Roders (śpiew w chórkach) –
szukajcie tych nazwisk w czołówce kolejnego filmu o przygodach agenta 007
(nakręconego już w nowym, wspaniałym świecie).
Belle Starr (The Gem Inside
Sparkles Yet) to cudna blues rockowa ballada, która na szczęście nie ma
w sobie nic z pretensjonalnej prostoty, będącej tak często udziałem kapel w rodzaju
Nazareth, czy Uriah Heep. Ma za to pazur, przez który można wciągnąć na palec masywny
pierścień z wygrawerowanym napisem: Wolfmother. Można też tym samym palcem wskazać
na południe, i tam odnaleźć przedostatni na płycie Where I’ve Been (The Habit Wasn’t Cheap), który ma w sobie coś z
wyluzowanego The Black Crowes. Uwielbiam tego rodzaju sentymentalne podróże w
przeszłość, jeśli tylko na ostatnim postoju czeka na mnie coś tak genialnego
(czytaj: klasycznego) jak Destinatiom on
Course (Slipped from the Rail), które brzmi mi w uszach niczym coda dla
mojego własnego życia z muzyką u boku; z jej niespokojnym pulsem, który tyle
razy pozytywnie mnie nakręcał rockiem, bluesem, jazzem i psychodelią, abym
przypadkiem nie zatrzymał się w miejscu zapuszczając wąsy.
Rival
Sons, „Great Western Valkyrie”. Earache, 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz