Wszyscy ci, którzy myśleli, że
Blackfield – kolejny projekt Stevena Wilsona cierpiącego na muzyczne ADHD – jest
wyłącznie jednorazowym kaprysem, skazani zostali na odliczanie kolejnych numerów
znaczących albumy tej formacji. I, II,
Welcome To My DNA, IV, a wszystko to w ciągu 9 lat, co nie
jest może wyjątkowo rekordowym wynikiem (jak w przypadku Black Country
Communion – 3 albumy w 3 lata!) lecz osiągnięciem mieszczącym się w całkiem
przyzwoitym słupku statystyki, jak na z założenia projekt poboczny, powołany do
życia przez założyciela i lidera Porcupine Tree wspólnie z izraelskim wokalistą,
Avivem Geffenem. Blackfield wraz z upływem lat ewoluował; przekształcając się z
partnerskiego w każdej mierze tandemu w dzieło wokalisty, któremu Wilson
„jedynie” akompaniuje, nagrywając na album partie gitar, wokalne tło w kilku
numerach i dokonując masteringu całości. Oczywiście, w tym miejscu znacznie przesadzam,
ponieważ „progresywny” duch gitarzysty wydaje się być jak najbardziej obecny na
płycie. Chociaż na album składa się 11 skomponowanych i zaaranżowanych przez
Geffena utworów, a ponadto w ośmiu występuje on w roli głównego wokalisty, album
Blackfield IV i tak mógłby zaprezentować się ewentualnemu
słuchaczowi jako alternatywna droga dla Porcupine Tree, gdyby tylko „ruchliwy
Steven” po płytach w rodzaju Stupid Dream
oraz Lightbulb Sun nie zwrócił
swojego oblicza ku metalowym riffom, tylko
złagodził własne brzmienie do niemal pop-rockowego stylu. Jego umowna
„nieobecność” na płycie wynika z faktu, iż muzyk zajęty nagrywaniem solowej
płyty The Raven That Refused To Sing (And
Other Stories) oddał de facto pole dobrze rokującemu Izraelczykowi. A ten
nie próżnował, tylko współpracował z legendarnymi producentami Tonym Viscontim
i Trevorem Hornem, występował też z U2 i Placebo oraz był jurorem w programie
izraelskiej telewizji „The Voice” (o matko!). Tym samym na „czwórce” nieco
zrównoważył strefy wpływów, co w ostateczności zakończyło się tym, że do
współpracy nad albumem zaprosił z własnej inicjatywy i innych wokalistów:
Bretta Andersona ze Suede, Jonathana Donahue z Mercury Rev oraz Vincenta
Cavanagha z Anathemy. Wobec powyższego, dokonany przez Wilsona przestrzenny
miks płyty (stereo 5.1.) przypomina zemstę zza grobu, stąd żaden substytut w
postaci poronionego mp3 nic tu nie może zaradzić (chyba, że wcielając się przy
tej okazji w rolę kaszanki udającej kawior).
Podobno panowie mieli około 30
utworów nagranych podczas tej sesji, z których na płycie znalazło się jedynie
11, trwających razem niewiele ponad drobne półgodziny. Zatem w tym przypadku muzyczna
biesiada to nie jest. Można za to przypuszczać, że to właśnie timing kształtował muzycznymi ścieżkami,
zatem zawartość nowego krążka Blackfield stanowią przede wszystkim „piosenki” o
niemal popowej melodyce, zaaranżowane jednak zbyt bogato i efektownie, aby nadać
im miano łatwych przebojów. Jeśli poszukiwania The Beatles można nazwać
kierunkiem popowym to Blackfield podąża podobną drogą, tak samo wyboistą jak u genialnych
protoplastów; nazbyt krętą jak na muzak dla nastolatek, natomiast dla
miłośników wydumanych suit zbyt przewidywalną, oznaczoną na całej swojej długości
już z daleka widocznymi drogowskazami. Nie oznacza to wcale, że i jedni i
drudzy nie mogą się ze sobą spotkać gdzieś w połowie drogi, między mistrzowską
melancholią a subtelną przebojowością, o której pochodzeniu zaświadcza rodowód
wywodzący się z dalekich okolic takich mniej więcej rzeczy jak Strawberry Fields Forever, Fool In The Hill czy Eleanor Rigby. Rozpatrując powyższą kwestię
w duchu naszych czasów śmiało można konfabulować, że usłyszymy w tej
muzyce tak pożądany naddatek – fuzję
różnorakich brzmień, począwszy od wymienionego już wcześniej popu, przez indie
rock, muzykę symfoniczną, aż po dubstep. Z tych też powodów Blackfield IV nie przynosi żadnych zaskoczeń jeśli
chodzi o stylistykę i brzmienie. Ci,
którzy polubili projekt Wilson/Geffen (a właściwie na obecnym etapie – Geffen/Wilson)
za poprzednie trzy wydawnictwa, nie zawiodą się tym krążkiem. Sięgając w tym miejscu głęboko do własnej pamięci,
mogę od siebie dodać, że I i II do dzisiaj kojarzę w odróżnieniu do Welcome To My DNA, która gdzieś się w niej kompletnie zatraciła.
A jak będzie z IV? Chyba jednak odrobinie lepiej, choćby z powodu gościnnego udziału
kilku nazwisk. W utworze Firefly wokalnie
udziela się Brett Anderson z Suede, i
mamy tu do czynienia z łagodniejszą wersją klimatów britpopowych (ale bez tej
dekadenckiej zadziorności znanej z Bloodsports).
Jonathan Donahue z Mercury Rev, znany piewca delikatnego indie-rocka, zaprezentował
się tym razem w dosyć przewidywalnym i rozkołysanym The Only Fool Is Me. Ostatni z gości, Vinnie Cavanagh wywodzący się
najpierw z doom metalu, a później ze smooth metalu (metalu klimatycznego),
zgrabnie przemyca nostalgiczne brzmienie macierzystej grupy do utworu X-Ray, tym samym zamieniając go w
ciepłą, rozlewną kantylenę. X-Ray to
jeden z najjaśniejszych obok Pills momentów
na płycie. Trochę szkoda, że wspomniane kompozycje trwają tak krótko, nie
pozwalając tym samym zaproszonym do udziału w sesji wokalistom, na mocniejsze
zaznaczenie wkładu własnego, na wokalne szaleństwo, które pomogłoby wyraźniej
zaznaczyć indywidualny rys każdego z nich z osobna. Co poza tym? Ano Pills, najbardziej „wilsonowski” utwór na
płycie. Z melotronowym tłem przełamanym niepokojącym akustycznym intrem oraz
progresywną solówką. Zmodyfikowany wokal, ekspresyjny refren to wszak patent a
la Porcupine Tree zwieńczony pod sam koniec wręcz modelową muzyczną progresją.
Na tym tle Springtime dziwnie zwalnia i są w nim niemal beatlesowskie
smyczki oraz (króciutka) partia fajnej trąbki. Poza tym mający w sobie coś z
„radosnego smuteczku” The Moody Blues singlowy Jupiter, w swoim wyrazie prawie że sielankowy. Logo The Beatles w Kissed By The Devil oraz ciche echa Pink Floyd i Genesis. Zaskakujące
dubstepowe zakończenie w zwięzłym i skomponowanym jakby od niechcenia After The Rain. Po kilku
przesłuchaniach, nadal nie przekonują mnie do siebie utwory w rodzaju
Faking (bardzo ładne, ale Snow Patrol gra w końcu jeszcze bardziej
melodyjnie) i kompletnie nijakie Sense Of
Insanity (które brzmi jak połączenie Oasis z Alan Parsons Project) czy Lost Souls (tu z każdym przesłuchaniem
jest trochę lepiej).
Czy ta płyta jest w stanie
przekonać mnie do siebie w całości? Hmm… Przyznam się, że wciąż tego nie wiem.
Na Blackfield I i II Steven Wilson wnosił do posagu duetu
interesujące kompozycje, bezcenne aranżacje i sterylną pod względem zbędnych fałszów
produkcję. Rola Aviva Geffena ograniczała się do zaopatrywania muzyki w pełne otwartości i luzu
linie melodyczne, które brzmiały o wiele lepiej niż dosyć przeciętny i
nieciekawy tembr głosu samego Wilsona. Tymczasem bez zaangażowanego w pełni i
do końca wkładu kompozycyjnego Stevena w nowy materiał, ten mimo oczywistych wzlotów
i nielicznych upadków, wydaje się być cieniem pierwszych dwóch płyt Blackfield.
Na tle radiowego badziewia made in większość polskiego radia i niemal cała telewizja,
IV brzmi od razu jak pozycja
klasyczna. Na tle dotychczasowych dokonań Stevena Wilsona w Porcupine Tree,
Storm Corrossion, No-Man, Bass Communion oraz na płytach solowych, jak
odpoczynek po ciężkiej pracy.
Blackfield, IV. Kscope 2013
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz