Życie z reguły bywa
niesprawiedliwe. Ta cecha ludzkiej egzystencji dotyczy większości populacji, do
której zalicza się także artystów różnej maści. Aby mogli oni osiągnąć sukces, potrzebny jest talent, szczęście i praca. No, może w nieco innej
kolejności: praca, talent oraz szczęście. Tylko wtedy się naprawdę uda, jeśli
te trzy czynniki wystąpią razem. Przykład z życia: mamy rok 1968, na koncercie
kapeli, która jest główną atrakcją wieczoru, pojawili się przedstawiciele kilku
wytwórni płytowych. Rezultatem ich wizyty ma być ewentualny kontrakt na nagranie płyty podpisany z
jedną z nich. Tego dnia na scenie pojawili się w roli tzw. „supportu” muzycy,
którzy nie byli szczególnym przedmiotem zainteresowania grubych ryb z
muzycznego show biznesu. Grupa grająca pierwsze skrzypce nazywała się Writing
On The Wall, a „rozgrzewaczami” przed jej jak się wydawało wówczas kluczowym
występem, był zespół Wishbone Ash oraz Elton John. Jak potoczyłyby się dalsze jej
losy, gdyby ktoś inny rozpoczynał wtedy tamten show? W każdym razie dziś jest
ona znana wyłącznie muzycznym maniakom takim jak ja, bo jak widać szczęście
ukradli jej sprzed nosa ci, którzy pierwotnie mieli zostać niezauważeni.
W nawiązaniu do
powyższej historii, z dużym prawdopodobieństwem można przypuszczać, że także
nazwiska jak Aaron Perrino, Shawn Sears i Jim Gilbert dla większości ludzi żyjących
na tej planecie, nie kojarzą się nawet z dawno zmytym przez ulewę napisem,
który ktoś nakreśli kredą na ścianie odrapanego muru. Szkoda, ponieważ razem
tworzą jeden z tych świetnych, niesprawiedliwie niedocenionych zespołów, którym
nie jest przeznaczona sława i czołowe miejsca na listach przebojów. The Sheila
Divine, ponieważ o tej grupie jest mowa, powstała w 1997 roku a utworzyli ją
wspomniane powyżej osoby jeszcze jako studenci na niewielkim uniwersytecie
stanu Nowy Jork w Oneonta. Zaraz po ukończeniu studiów cała trójka wyjechała do
Bostonu, gdzie dzięki swojej pracowitości i samozaparciu podpisała kontrakt z
wytwórnią Roadrunner Records, którego efektem było nagranie w roku 1999 debiutanckiego
albumu zatytułowanego „New Parade” (to własnie z niego pochodził „Hum”, lokalny
przebój studenckiego radia w Bostonie). Dwa lata później The Sheila Divine w
nieco już zmienionym składzie, nagrywa swoją drugą płytę zatytułowaną „Where
Have My Countrymen Gone”, tym razem w barwach mało znanej wytwórni Co-Op Pop
Records. W zasadzie niczego to nie zmienia, aktywność The Sheila Divine opiera
się głównie na koncertowaniu (jak zespół radzi sobie podczas występów na żywo można
obejrzeć na DVD „Funeral Live” z 2007 roku).
I w tym momencie
przejdę do sedna. Obok pełnoprawnych albumów studyjnych, The Sheila Divine
popełniła także dwie Ep-ki. Pierwsza z nich to po prostu „The Sheila Divine” z
1998 roku. Druga nazywa się „Secret Society” i pochodzi z 2002 roku. To właśnie
na niej chciałby się teraz skupić, ponieważ zawiera muzykę genialną, której echa
można usłyszeć na dwóch pełnoprawnych krążkach (nota bene również bardzo
dobrych, lepszych od większości tego, co uważane jest za klasykę post-punka, indie-rocka,
alternatywy czy shoegaze). „Secret Society” to zaledwie sześć utworów wydanych
nakładem Arena Rock Recording Co. Zanim przejdę do uzasadnienia swojej opinii,
powrócę na chwilę do genezy powstania nazwy, bo jest ona symptomatyczna,
symboliczna i poniekąd profetyczna.
Początkowo grupa miała nosić nazwę Sloan Peterson, ale po krótkich debatach jej
założyciele podjęli ostateczną decyzję – zespół przyjmie nazwę The Sheila Divine,
ponieważ z tym sformułowaniem utożsamiał się każdy z nich. „Sheila” to w
australijskim slangu określenie człowieka, który nie uprawia sportu. Teraz
wystarczy tylko zapoznać się z wizerunkami muzyków, żeby
przekonać się jak celną przybrali nazwę. Wszyscy, to okularnicy swoim wyglądem
przypominający młodych, ale już podtatusiałych księgowych lub agentów
ubezpieczeniowych z prowincji. W każdym razie za powyższym emploi ukryty jest
niesamowity potencjał, który ogarnia, definiuje i generuje zwłaszcza niesamowity
głos Perrino pełniącego w zespole jednocześnie funkcję gitarzysty. Tak melancholijnego,
ale jednocześnie mocnego wokalu słucha się z sadomasochistyczną przyjemnością rozrywającą
duszę na strzępy. Ale o biciu rekordów nie może być mowy.
„Secret Society”
rozpoczyna „The Swan” i nie jest to bynajmniej łabędzi śpiew. Wokalista zawodzi
w nim jak należy, w refrenach niemal płaczliwie, sekcja rytmiczna pracuje niczym
w szwajcarskim zegarku, gitara łka w miejscach, w których należałoby załkać.
Wszystko to tworzy doskonały, minorowy klimat, który nie opuści muzyków aż do
samego końca tej doskonałej EP-ki. Tym bardziej, że po „The Swan” niemal natychmiast
otrzymujemy cios w samo serce. Odtwarzanie „We All Have Problems” powinno być
prawnie zakazane dla osób cierpiących na depresję. Mimo to ja od kilku już lat
ryzykuję, i co jakiś czas utwór ten ląduje w moim odtwarzaczu. Zarówno muzyka
jak i tekst „We All Have Problems” doskonale dostraja się do egzystencjalnych dylematów
każdego z nas; każdy z nas w pewnym wieku pyta sam siebie: „where’s my succes?” . A, kiedy ten uparcie
nie nadchodzi czuje się „invisible most
of the time”, lub zastanawia „where's
my place in this world?”. I znów ten wokal, tu niemal że skandujący słowa: „we all have problems/ these are mine/ i
worry too much about my life…”. Wspaniały, dołujący, wskrzeszający! Pewne
uspokojenie (uśmiech przez łzy?) przynosi kolejny utwór, „Dramatica”, w której
na pierwszy plan (jakże by inaczej) wysuwa się wokalna linia melodyczna. Łagodna
gitara, której brzmienie przeszywa emocjonalnie wyśpiewany tekst, korzystnie nie
przystający do tych spokojnych dźwięków. Jak się to robi w Bostonie mogłoby się
od The Sheila Divine spokojnie uczyć takie na przykład Muse. Bez straty dla
siebie.
W „Back To The Cradle”
dominuje połamany rytm perkusji i gitarowe pasaże. To pozornie słabszy utwór na
„Secret Society” (przynajmniej kompozycyjnie), ale tylko do czasu, kiedy pojawia
się w nim kolejny niezwykle melodyjny refren, tym razem zaśpiewany „na setkę” w
stylu Kurta Cobaina w „Smells Like Teen Spirit”. Powrót do wcześniejszych
klimatów zapewnia za to „Calling All Lovers” – Perrino znowu zawodzi, a muzyka
snuje się gdzieś w tle jak jesienna mgła. Dlaczego wspomniany już wcześniej
Muse, Placebo, Snow Patrol, Keane, a nie The Sheila Divine? Niezbadane są gusta
i wyroki boskie. „Secret Society” kończy „Black River”, pozornie sztandarowa
kompozycja indie-rockowa która na tle „The Swans”, „Calling All Lovers”, a zwłaszcza
„We All Have Problems” wypada nieco słabiej, ale i tak pozostaje na wysokim
poziomie, poniżej którego Aaron Perrino i spółka po prostu nigdy nie schodzi.
Jakie
są obecne losy The Sheila Divine? Na szczęście muzycy są uparci, niezrażeni
tym, ze ich popularność określana mianem „the three Bs” opiera się w zasadzie o
Boston, Buffalo i Belgię. Tylko na chwilę rozformowali się gdzieś w połowie lat
dwutysięcznych, aby w październiku 2010 roku wejść do studia i nagrać trzecią
płytę „The Things That Once Were”. Warto zdobyć wszystkie ich płyty i zapaść w
te klimaty dosłownie paraliżujące każdą wrażliwą jednostkę. Dać szansę niesłusznie
pominiętym, ale też nie gonić za wszelką cenę za sukcesem, aby uniknąć
skrywającego się tuż za nim rozczarowania.
Z
muzyką z EP-ki „Secret Society” bez problemu można zapoznać się na serwisie
YouTube. Szczególnie polecam „We All Have Problems”, który znajduje się tu. Z kolei utwór promujący najnowszą płytę The Sheila
Divine „The Things That Once Here” dostępny jest tutaj.
The Sheila Divine, „Secret Society”. Arena Rock Recording Co.
zgadza się, to nie jest łabędzi śpiew :)
OdpowiedzUsuń