„Wiersz chce być zaangażowany,
ważny dla każdego, liczący się, biorący udział, ale do końca nie może. Coś
staje na przeszkodzie. Pojawia się poczucie nieuchwytności rzeczy,
niekonkretności zdarzeń. Rzeczywistość omija nas szerokim łukiem. Pozostaje
smętna wegetacja w mitycznych miasteczkach. I pisane tam wiersze, którym się
tylko wydaje, że łapią rzeczywistość za nogi, a tak naprawdę tkwią w dość
niejasnych, rozwijanych przez wieki, symbolicznych strukturach. Ale czy są
przez to mniej zaangażowane? Przecież robią, co mogą, by opisać chociaż rąbek
świata wciąż zmieniającego spódniczki i spodnie. Robimy, co możemy. Lecz to
ciągle za mało. Poeta mija się ze światem i obchodzi otaczających go ludzi
tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jedyna rada: musi zrezygnować ze swoich pretensji.
Z roli prawodawcy, kapłana, człowieka tak czy inaczej wyjątkowego. Musi zrównać
się z innymi ludźmi i ze światem. Musi codziennie rano wychodzić do pracy, musi
być aktywną cząstką bezpośrednio otaczającej go rzeczywistości. Wtedy można
zacząć pisać od nowa. Pokornie, powściągliwie. Ludzkim głosem.
Oczywiście, nie gwarantuje to
zaangażowania w starym stylu. Takiego, w którym opisywano państwo, ojczyznę,
naród albo pojedynczego obywatela oplatanego mackami rządów, urzędów, biur i
instytucji. To już nie jest ważne dla ogółu poetów; większość wierszy obraca
się w świecie onirycznym, intymnym, prywatnym. Poeci składają broń, nie wierząc
w jakiekolwiek możliwości wpływania na kształt rzeczywistości. Poezja stała się
niegroźnym hobby kultywowanym w prowincjonalnych klubach literackich. Takie
miłe zajęcie. Głos ze snu. Ale głowy bym nie dał.”
(…)
„Droga przez góry. Tytuł za
szybą. Szafka w domu kultury. Czekam na pozostałych jurorów. Nie wiem, gdzie jest
ubikacja. I chodzi tutaj taki biedny pies, ciągnąc nogę za sobą. Przygarnęli
go. Ma tu legowisko. (Utożsamiam się; zupełna empatia). Ne wiem, jak się nazywa.
Patrzy nieufnie. A jak ma patrzeć? W tej szafce więcej książek. Zamknięte na
klucz. Aha, to punkt biblioteczny. Dzielnica nazywa się Polesie. Wszystko
poleskie. Nawet stadion. Tuż obok stacja Łódź-Kaliska. O, przyszedł drugi. Ten
to olbrzym. Nie chodzi jurora. Drugi przygarnięty
pies. Pada deszcz, wieje wiatr. Rzygać się chce na to całe Boże Narodzenie. W
pokoju hotelowym próbowałem coś pisać, ale ręce zmarzły. Pstrykałem pilotem do
północy. Kiedy przyjdą jurorzy? Kiedy otworzą bufet? Chodzi filiżankę kawy. Czytam te wiersze jeszcze
raz. Gromadka sprawnych młodzianków i jeden mądry pięćdziesięciolatek. Dostał w
dupę od życia i umie to opisać. „Jestem na tak”. Pozostali muszą jeszcze
popracować. Nie nad formą, bo tę akurat, pistolety, mają wystrzałową. Nad
własnym życiem, nad rodzajem doświadczenia.
Zaszyty w kącie obserwuję
półsenne ruchy pań sprzątaczek, słucham, jak rozmawiają o pogodzie i ciśnieniu.
Zdaje się, że padają słowa „sto dwadzieścia”. Czuję się drobnym przedmiotem wrzuconym
gdzieś między szafkę a pianino. Ten przedmiot juroruje. Przechodzący pracownik
zapala światło. Wcześniej grabił w parku liście. Obserwowałem go. – Co pan tak
po ciemku siedzi? – Nie wiem.”
Karol Maliszewski, „Po debiucie”. Biuro Literackie, Wrocław 2008.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz