poniedziałek, 8 lipca 2013

Nieznośny ciężar bytu



Niniejszą subiektywną recenzję podpieram cytatem z Baudelaire’a, co w przypadku oceny twórczości tego akurat zespołu, a mowa jest o Black Sabbath, doskonale uzupełni znaczenie moich słów zarówno w wymiarze estetycznym jak i symbolicznym. Jako osoba od trzech dziesięcioleci „odurzona” posępnymi riffami Iommiego, pozwolę sobie powtórzyć za autorem „Kwiatów zła”, iż „krytyka, żeby być słuszna, to znaczy mieć racje istnienia, powinna być stronnicza, namiętna, polityczna , a więc ukazywać jeden punkt widzenia, ale otwierający najwięcej horyzontów”. Cytat ten, a właściwie sam tytuł dzieła poety, z którego został zaczerpnięty, pasuje tu jak pięść do nosa, ale w znaczeniu pozbawionym swojej pejoratywnej wymowy, albowiem moja recenzja będzie jednowymiarowa jak twórczość, której dotyczy, ponieważ sam fakt wydania po długich latach oczekiwania na cud trafił mnie prosto między oczy jak pięść właśnie, powodując przy tym obfite krwawienie z nosa. A ten od razu mi mówił, że w przypadku nagranej po 35 latach nowej płyty kolesi z Birmingham, nie może być mowy o „Rozmaitościach estetycznych”, bo obowiązująca w tym wypadku norma może być tylko jedna: ciężka jak ołów i brudząca „na czarno”.
Przyznam, że z uporem śledziłem kilkanaście lat opery mydlanej pod tytułem „powrót legendy w oryginalnym składzie", a w roku 2001 pierwszą nieudaną próbę nagrania płyty z Rickiem Rubinem. A jednak, udało się! W tym miejscu na chwilę podniosę się z kolan i otrzepię nogawki. Przypomnę powtarzane przez lata, jak zaklęcia, słowa Ozzy'ego, który zapewniał, że Black Sabbath nagra z nim nową płytę jedynie wtedy, jeśli muzycy będą w stanie zagwarantować odpowiednio wysoki poziom nowej muzyki, a ona sama będzie mogła konkurować z  wybitnymi dziełami z lat 70. Czy tak się też stało? Oczywiście, że nie! I to z zupełnie prozaicznego powodu, którym jest upływ czasu. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, lecz da się biwakować blisko brzegu, aby czerpać wodę do picia prosto z jej nurtu. Tak też się stało; „End Of The Beginning” to nic innego jak autocytat z utworu „Black Sabbath”, pochodzącego z debiutanckiej płyty. Można w nim rozpoznać te same gniotące riffy, to samo kroczenie perkusji i tamtą gitarową posępność. Brad Wilk robi, co może, żeby zastąpić niezastąpionego Billa Warda. Po wolnym, majestatycznym intro następuje przyspieszenie tempa, na tle którego Ozzy skanduje tekst, podobnie jak robił to przed ponad trzydziestu laty. Oczywiście, głos już nie ten, najbardziej brakuje tego „falsetowego przydźwięku”, który mieścił się w nim kiedyś, ale za to wystarczy posłuchać pierwszego na płycie sola gitarowego Iommiego, żeby poczuć się jak w dawno nie odwiedzanym domu rodzinnym, w którego zaciszu przytula się do piersi głowy najbliższych.
Na „13” mocno doskwiera mi nieobecności Warda, dlatego omówienie „God Is Dead?” rozpocznę od uwagi, iż Wilk brzmi w nim tak, jakby pragnął za wszelką cenę skopiować grę oryginalnego perkusisty. I znowu, mamy tu jawny przykład sięgania do korzeni. Mniej się tu dzieje, niż w „End Of The Beginning”, Ozzy wokalnie przypomina samego siebie ze swoich dwóch pierwszych płyt solowych, niestety można usłyszeć także nabyty wraz z nieubłaganym upływem czasu „mat”, który nie pozwala partiom wokalnym zabrzmieć mocniej, ale poza tym jest naprawdę dobrze. Muzycznie końcówka  „God Is Dead?” przypomina okres pierwotnie zdefiniowany na płycie „Technical Ecstasy”; te riffy i solówki spokojnie mogłyby się dokładnie tam znaleźć. Z kolei utwór Loner”, gdybyśmy tylko nieco naciągnęli porównanie, budzi pewne skojarzenia z „N.I.B.. Z jednej strony jest świadomym nawiązaniem, z drugiej bywa ubocznym efektem katowania muzyków debiutancką płytą w czasie sesji nagraniowej (autorski pomysł Ricka Rubina), co  z pewnością narzuciło im określone spojrzenie na to, jak powinna brzmieć ta niezwykle ważna w historii zespołu płyta. Niemniej „Loner” niesamowicie buja, no i obecne jest w nim osławione „all right, yeah” Osbourne’a, a to dla każdego sentymentalnego słuchacza powinno stanowić dodatkowy plus. Porównujmy zatem dalej: „Zeitgest” rozpoczyna demoniczny śmiech (czyżby zamierzona parafraza słynnego narkotykowego kaszlu otwierającego ogólnie znane „Sweet Leaf”?), a sam utwór jest już jawną repliką „Planet Caravan”. Czyżby muzycy zjadali własny ogon? Nic podobnego! Wspomniana ballada nagrana oryginalnie na płycie „Pranoid” to tylko źródło kolejnego cytatu zasilającego „Zeitgest”. Konga w tle, lekko modulowany wokal, niespieszne tempo oraz jazzujące gitarowe solo na koniec – wszystko to razem udanie nawiązuje do zamierzchłych muzycznych czasów. 
Ostry i na wskroś nowoczesny „Age Of Reason” to już nieco inna bajka. Gdyby Ozzy pokusił się w nim o odrobinę więcej wokalnego szaleństwa, utwór ten stałby się pewnym „novum” wpisującym się złotymi zgłoskami do katalogu nagrań Black Sabbath, zarejestrowanych gdzieś pomiędzy „Vol. 4” a „Sabotage”. Ale i tak ciągle odżegnujący się od sformułowania „twórcy heavy metalu”, niekwestionowani ojcowie tego stylu, tu akurat sami czerpią ze współczesnych metalowych zespołów, które nigdy nie powstałyby bez wkładu swoich oczywistych protoplastów. „Age Of Reason” wieńczy przejmującym solo Iommiego, które przywodzi na myśl to z „Wheels Of Confusion”. W „Live Forever”, na tle galopujących melodyjnych riffów odnaleźć można echa charakterystycznego „zaśpiewu” Ozzy’ego, którego genezę można w każdej chwili odszukać na płycie „Never Say Die!”. Dalej też powinien być wykrzyknik – Alleluja! „Damage Soul” to blues! Pamiętacie „The Wizard”? Ozzy po trzydziestu pięciu latach ponownie sięgnął po harmonijkę! Tym samym czas, krążąc ponad głowami ponad sześćdziesięcioletnich muzyków, zatoczył koło jak sęp.  Oby jeszcze wiele razy musiał latać wysoko, aż do ostatecznego padnięcia z głodu! 
Podstawowy set utworów na „13” kończy się utworem „Dear Father”, w którym posępny drapieżny klimat miesza się w refrenie z nostalgiczną i melodyjną partią, a Brad Wilk pozwala sobie wreszcie na kilka zdecydowanych perkusyjnych przejść made in  Bill Ward. Ponownie nic nowego, ale jednak takie granie cieszy skoro gdzieś w głowie tłucze się wspomnienie „Hole In The Sky” lub „Sympthom Of Universe”. A o to przecież chodziło, ja przynajmniej nie oczekiwałem niczego więcej. Mam tylko nadzieję, że odgłosy burzy kończące ten utwór, które rozpoczynały kiedyś debiutancką płytę Black Sabbath, nie będą ostateczną kodą dla tej zasłużonej grupy.
Rozszerzona wersja płyty to kolejne trzy utwory. Słusznie umieszczono je na osobnej płycie jako bonusy, gdyż zupełnie odbiegają od jej zasadniczego klimatu. Set-listę na „13” tworzą utwory ponad miarę długie, przeważnie w wolnym tempie i posępnym klimacie, zaopatrzone w ciężkie, potężne riffy. Natomiast utwory „Methademic”, „Peace Of Mind” i „Pariah” stanowią jakby próbę odejścia w bok, w stronę unowocześnienia brzmienia opartego na szybszych tempach, zmierzają w stronę solowych dokonań Iommiego. Gdyby cała płyta była właśnie taka, jako stary fan mógłbym popaść w konfuzję, gdyż absolutnie tego nie oczekiwałem pomimo, iż doceniam brzmienie „Pariah”, a zwłaszcza „Peace Of Mind”. Szukałem na nowej płycie Black Sabbath więcej liryczności przyodzianej w tajemnicę niesamowitego brzmienia, choćby tego z „Sabbath Bloody Sabbath”. Czy znalazłem? Oczywiście, że nie, bo też nie odnajdę tamtego chłopca, który z wypiekami na twarzy słuchał ich płyt z podłej jakości szpuli. W zasadzie niby wszystko jest w porządku, coś jednak dawno minęło i nigdy już się nie powtórzy. Tony raczy nas niezłymi riffami, Geezer jak zwykle nicuje swoim basem tło na strzępy, Ozzy mamrocze kolejne linijki tekstu, a Brad stara się całkiem udanie naśladować grę Billa. Pełno na „13” charakterystycznych przejść, zmian rytmu i klimatu, nie brak dobrych solówek. Czyli wszystkie patenty, jak za dawnych czasów. Ale to wszystko już bez takiego polotu jak dawniej, przez co nieobeznany z twórczością grupy słuchacz może pozostać wobec niej obojętny, albo wręcz przeciwnie – zachwycony! No tak, ale on ma jeszcze wybór, natomiast mnie pozostała nie do końca spełniona tęsknota. 
Black Sabbath, „13”. Universal Republic, 2013.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz