Niniejszą subiektywną recenzję
podpieram cytatem z Baudelaire’a, co w przypadku oceny twórczości tego akurat
zespołu, a mowa jest o Black Sabbath, doskonale uzupełni znaczenie moich słów
zarówno w wymiarze estetycznym jak i symbolicznym. Jako osoba od trzech dziesięcioleci
„odurzona” posępnymi riffami Iommiego, pozwolę sobie powtórzyć za autorem
„Kwiatów zła”, iż „krytyka, żeby być
słuszna, to znaczy mieć racje istnienia, powinna być stronnicza, namiętna,
polityczna , a więc ukazywać jeden punkt widzenia, ale otwierający najwięcej
horyzontów”. Cytat ten, a właściwie sam tytuł dzieła poety, z którego
został zaczerpnięty, pasuje tu jak pięść do nosa, ale w znaczeniu pozbawionym swojej
pejoratywnej wymowy, albowiem moja recenzja będzie jednowymiarowa jak twórczość,
której dotyczy, ponieważ sam fakt wydania po długich latach oczekiwania na cud
trafił mnie prosto między oczy jak pięść właśnie, powodując przy tym obfite
krwawienie z nosa. A ten od razu mi mówił, że w przypadku nagranej po 35 latach
nowej płyty kolesi z Birmingham, nie może być mowy o „Rozmaitościach
estetycznych”, bo obowiązująca w tym wypadku norma może być tylko jedna: ciężka
jak ołów i brudząca „na czarno”.
Przyznam, że z uporem śledziłem
kilkanaście lat opery mydlanej pod tytułem „powrót legendy w oryginalnym składzie", a w
roku 2001 pierwszą nieudaną próbę nagrania płyty z Rickiem Rubinem. A jednak,
udało się! W tym miejscu na chwilę podniosę się z kolan i otrzepię nogawki.
Przypomnę powtarzane przez lata, jak zaklęcia, słowa Ozzy'ego, który zapewniał,
że Black Sabbath nagra z nim nową płytę jedynie wtedy, jeśli muzycy będą w
stanie zagwarantować odpowiednio wysoki poziom nowej muzyki, a ona sama będzie
mogła konkurować z wybitnymi dziełami z
lat 70. Czy tak się też stało? Oczywiście, że nie! I to z zupełnie prozaicznego
powodu, którym jest upływ czasu. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki,
lecz da się biwakować blisko brzegu, aby czerpać wodę do picia prosto z jej nurtu.
Tak też się stało; „End Of The Beginning” to nic innego jak autocytat z utworu „Black
Sabbath”, pochodzącego z debiutanckiej płyty. Można w nim rozpoznać te same
gniotące riffy, to samo kroczenie perkusji i tamtą gitarową posępność. Brad
Wilk robi, co może, żeby zastąpić niezastąpionego Billa Warda. Po wolnym,
majestatycznym intro następuje przyspieszenie tempa, na tle którego Ozzy
skanduje tekst, podobnie jak robił to przed ponad trzydziestu laty. Oczywiście,
głos już nie ten, najbardziej brakuje tego „falsetowego przydźwięku”, który
mieścił się w nim kiedyś, ale za to wystarczy posłuchać pierwszego na płycie
sola gitarowego Iommiego, żeby poczuć się jak w dawno nie odwiedzanym domu
rodzinnym, w którego zaciszu przytula się do piersi głowy najbliższych.
Na „13” mocno doskwiera mi nieobecności
Warda, dlatego omówienie „God Is Dead?” rozpocznę od uwagi, iż Wilk brzmi w nim
tak, jakby pragnął za wszelką cenę skopiować grę oryginalnego perkusisty. I
znowu, mamy tu jawny przykład sięgania do korzeni. Mniej się tu dzieje, niż w
„End Of The Beginning”, Ozzy wokalnie przypomina samego siebie ze swoich dwóch
pierwszych płyt solowych, niestety można usłyszeć także nabyty wraz z nieubłaganym
upływem czasu „mat”, który nie pozwala partiom
wokalnym zabrzmieć mocniej, ale poza tym jest naprawdę dobrze. Muzycznie końcówka
„God Is Dead?” przypomina okres pierwotnie zdefiniowany
na płycie „Technical Ecstasy”; te riffy i solówki spokojnie mogłyby się dokładnie tam znaleźć. Z kolei utwór „Loner”, gdybyśmy tylko nieco naciągnęli porównanie, budzi
pewne skojarzenia z „N.I.B.”. Z jednej strony jest świadomym nawiązaniem, z
drugiej bywa ubocznym efektem katowania muzyków debiutancką płytą w
czasie sesji nagraniowej (autorski pomysł Ricka Rubina), co z pewnością
narzuciło im określone spojrzenie na to, jak powinna brzmieć ta niezwykle
ważna w historii zespołu płyta. Niemniej „Loner” niesamowicie buja, no i
obecne jest w nim osławione „all right, yeah” Osbourne’a, a to dla każdego sentymentalnego
słuchacza powinno stanowić dodatkowy plus. Porównujmy zatem dalej: „Zeitgest”
rozpoczyna demoniczny śmiech (czyżby zamierzona parafraza słynnego narkotykowego kaszlu otwierającego ogólnie znane „Sweet Leaf”?), a sam utwór jest już jawną repliką
„Planet Caravan”. Czyżby muzycy zjadali własny ogon? Nic podobnego! Wspomniana
ballada nagrana oryginalnie na płycie „Pranoid” to tylko źródło kolejnego cytatu zasilającego „Zeitgest”. Konga w tle, lekko
modulowany wokal, niespieszne tempo oraz jazzujące gitarowe solo na koniec –
wszystko to razem udanie nawiązuje do zamierzchłych muzycznych czasów.
Ostry i na wskroś nowoczesny „Age
Of Reason” to już nieco inna bajka. Gdyby Ozzy pokusił się w nim o odrobinę więcej wokalnego
szaleństwa, utwór ten stałby się pewnym „novum” wpisującym się złotymi zgłoskami
do katalogu nagrań Black Sabbath, zarejestrowanych gdzieś pomiędzy „Vol. 4” a
„Sabotage”. Ale i tak ciągle odżegnujący się od sformułowania „twórcy heavy
metalu”, niekwestionowani ojcowie tego stylu, tu akurat sami czerpią ze współczesnych
metalowych zespołów, które nigdy nie powstałyby bez wkładu swoich oczywistych
protoplastów. „Age Of Reason” wieńczy przejmującym solo Iommiego, które
przywodzi na myśl to z „Wheels Of Confusion”. W „Live Forever”, na tle
galopujących melodyjnych riffów odnaleźć można echa charakterystycznego
„zaśpiewu” Ozzy’ego, którego genezę można w każdej chwili odszukać na płycie „Never
Say Die!”. Dalej też powinien być wykrzyknik – Alleluja! „Damage Soul” to blues!
Pamiętacie „The Wizard”? Ozzy po trzydziestu pięciu latach ponownie sięgnął po
harmonijkę! Tym samym czas, krążąc ponad głowami ponad sześćdziesięcioletnich
muzyków, zatoczył koło jak sęp. Oby jeszcze
wiele razy musiał latać wysoko, aż do ostatecznego padnięcia z głodu!
Podstawowy set utworów na „13” kończy
się utworem „Dear Father”, w którym posępny drapieżny klimat miesza się w
refrenie z nostalgiczną i melodyjną partią, a Brad Wilk pozwala sobie wreszcie
na kilka zdecydowanych perkusyjnych przejść made in Bill Ward. Ponownie nic nowego, ale jednak takie
granie cieszy skoro gdzieś w głowie tłucze się wspomnienie „Hole In The Sky”
lub „Sympthom Of Universe”. A o to przecież chodziło, ja przynajmniej nie
oczekiwałem niczego więcej. Mam tylko nadzieję, że odgłosy burzy kończące ten
utwór, które rozpoczynały kiedyś debiutancką płytę Black Sabbath, nie będą
ostateczną kodą dla tej zasłużonej grupy.
Rozszerzona wersja płyty to
kolejne trzy utwory. Słusznie umieszczono je na osobnej płycie jako bonusy,
gdyż zupełnie odbiegają od jej zasadniczego klimatu. Set-listę na
„13” tworzą utwory ponad miarę długie, przeważnie w wolnym tempie i posępnym
klimacie, zaopatrzone w ciężkie, potężne riffy. Natomiast utwory „Methademic”,
„Peace Of Mind” i „Pariah” stanowią jakby próbę odejścia w bok, w stronę unowocześnienia
brzmienia opartego na szybszych tempach, zmierzają w stronę solowych dokonań
Iommiego. Gdyby cała płyta była właśnie taka, jako stary fan mógłbym popaść w
konfuzję, gdyż absolutnie tego nie oczekiwałem pomimo, iż doceniam brzmienie
„Pariah”, a zwłaszcza „Peace Of Mind”. Szukałem na nowej płycie Black
Sabbath więcej liryczności przyodzianej w tajemnicę niesamowitego brzmienia,
choćby tego z „Sabbath Bloody Sabbath”. Czy znalazłem? Oczywiście, że nie, bo
też nie odnajdę tamtego chłopca, który z wypiekami na twarzy słuchał ich płyt z
podłej jakości szpuli. W zasadzie niby wszystko jest w porządku,
coś jednak dawno minęło i nigdy już się nie powtórzy. Tony raczy nas niezłymi
riffami, Geezer jak zwykle nicuje swoim basem tło na strzępy, Ozzy mamrocze
kolejne linijki tekstu, a Brad stara się całkiem udanie naśladować grę Billa.
Pełno na „13” charakterystycznych przejść, zmian rytmu i klimatu, nie brak
dobrych solówek. Czyli wszystkie patenty, jak za dawnych czasów. Ale to
wszystko już bez takiego polotu jak dawniej, przez co nieobeznany z twórczością
grupy słuchacz może pozostać wobec niej obojętny, albo wręcz przeciwnie –
zachwycony! No tak, ale on ma jeszcze wybór, natomiast mnie pozostała nie do
końca spełniona tęsknota.
Black Sabbath, „13”. Universal Republic, 2013.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz