Truizmem jest stwierdzenie, iż najważniejsze
zadanie perkusisty to nadawanie muzyce tempa, mocy i precyzji. Gdyby spróbować
rozwinąć ten pogląd socjologicznie, należałoby posłużyć się słowami niejakiego
Weinsteina, który uważa że w przypadku występów na żywo zespołów hard rockowych
bądź heavy metalowych, kluczową rolę odgrywa „szturm dźwięków”. Jednym zdaniem to tembr i głośność stanowią
główne czynniki koncertowego obrzędu, i są odpowiedzialne za wyniesienie
uczestników metalowego live show na
wyższy poziom poznawczy. W ten pogląd wpisuje się opinia psychologa Jeffreya Arnetta, który z kolei uważa
iż każdy koncert heavy metalowy to „zmysłowy
odpowiednik wojny”. Stąd, od perkusistów zespołów hard rockowych wymaga się
olbrzymiej fizycznej wytrzymałości, szybkości, koordynacji ruchowej i
zręczności. Nie owijając dalej w bawełnę – tak, drodzy przyjaciele, znajomi i
sąsiedzi – w porządnej kapeli to pałker jest sierżantem! Wystarczy teraz
spojrzeć na liczne fotografie, na których uwieczniono szlachetne oblicze Billa
Warda, niegdysiejszego perkusisty legendarnego Black Sabbath, żeby od razu
wiedzieć, że to człek kompetentny i o odpowiedniej sile. Wszak jego fizis to ideał drummera! To skóra
ściągnięta wprost z twarzy kowala
pracującego w pocie czoła w ciężkich czasach wiktoriańskiej epoki.
Żarty na bok. Fakty mówią same za siebie.
Przecież rzecz dotyczy bębniarza sklasyfikowanego swojego czasu na 17 miejscu
listy 50 najlepszych perkusistów rockowych wszechczasów! Poza tym Bill Ward to
nie tylko perkusista (chociaż samym waleniem w bębny na płytach Black
Sabbath już dawno temu zapewnił sobie miejsce w rockowym panteonie); to także
wokalista, który jeszcze za czasów aktywności macierzystej grupy udzielał się
wokalnie. Na płycie „Technical Ecstasy” śpiewał w „It’s Allright” na tyle
udanie, że kumple z zespołu pozwolili mu wystąpić w roli wokalisty także i
następnej płycie, tym razem w kawałku „Swinging The Chain”. Bill w latach 1968-1978
był dla nich pocieszną, ale też uwielbianą maskotką, wypełnioną wódą, (wypchaną?)
dragami i Bóg wie czym tam jeszcze (chyba tylko sam Ozzy mógł się z nim wtedy
równać), ale przy tym charakteryzującą się zdolnością do osiągnięcia
niesamowitego brzmienia, polegającego jak sądzę, na umiejętnym połączeniu
siłowej gry z niemal jazzową swobodą. Jego perkusyjne partie z tamtego okresu w
takich utworach jak „Iron Man”, „War Pigs” czy „Killing Yourself To Live” do
dziś pozostają niedoścignione, stanowiąc przedmiot inspiracji wielu
współczesnych perkusistów, w tym także i Brada Wilka, który z kompletnie porąbanych powodów (oto właściwe słowo
we właściwym kontekście) zastąpił go w niedawno reaktywowanym Black Sabbath.
Ale to już historia, a że mi z nią akurat po drodze, cofnę się do czasów, kiedy
o reaktywacji kapeli z Birmingham z Ozzym na wokalu, nikt jeszcze nie marzył.
Do roku 1990. Wtedy to światło dzienne ujrzał solowy album Warda, „Ward One:
Along The Way”. Dziś już wiem, że daleko mu do Dziesięciu Przykazań; siedem lat
później ukazał się druga solowa płyta „When The Bough Breaks” i jak na razie w
oficjalnej dyskografii perkusisty zapadła cisza, mimo licznych zapowiedzi z lat
późniejszych). Niemniej o tym, że Bill to nie jest żaden „nobody”, świadczy lista gości, których udało mu się zgromadzić w
czasie nagrywania albumu. W studio wspomagali perkusistę między innymi Jack
Bruce, Zakk Wylde, Bob Daisley, Eric Singer oraz dawny kompan zarówno od wspólnych
inhalacji jak i od kieliszka, szalony Ozzy Osbourne.
„Ward One: Along The Way” otwiera utwór „(Mobile)
Shooting Gallery”, który swoim brzmieniem poniekąd definiuje brzmienie całego
albumu, nie mającego nic wspólnego nie tylko z albumami w stylu pop innych
znanych perkusistów, takich jak Phil Collins czy Don Henley, ale także z
płytami, na których swoje brzmieniowe piętno pozostawili firmujący je swoim nazwiskami perkusiści w rodzaju
Gingera Bakera z grupą Air Force. „(Mobile) Shooting Gallery”, podobnie jak i
następujący po nim „Short Stories” są czymś pokrewnym, połączeniem rocka, hard
rocka z elementami progressive oraz studyjnymi wstawkami; takimi jak odgłosy
policyjnego radia i silników odrzutowego samolotu gdzieś w tle. Dopiero
„Bombers (Can Open Bomb Bays)” to odwrót od rockowych eksperymentów. To prawdziwy
heavy metalowy szlagier, najczystszy Ozzy solo nie tylko w najlepiej znanej
formule, ale również w wyśmienitej wokalnej formie. Zadziwia
„Pink Clouds And Islands”, nie tylko samą zbieżnością tytułu z tytułami utworów
zespołu Pink Floyd, ale także muzyczną formą, niezwykle podobną do dokonań
londyńczyków; solowego Gillmoura czy Wrighta, momentami brzmiąc na tyle eksperymentatorsko,
że budząc przy tym skojarzenia z klimatem płyty „The Dreaming” samej Kate Bush.
W „Snakes & Ladders” wreszcie słyszę, że mam
do czynienia z solowym projektem perkusisty; instrument ten wysunięty został
niemal na pierwszy plan, tuż obok rasowych gitarowych solówek i wokalu
gitarzysty Rue Phillipsa. Niestety Ward w nim brzmi, jakby utracił cały swój improwizatorski
polot, to po prostu kompetentne, mocno ujednolicone granie, jak gdyby muzyk zapragnął
powiedzieć swoim słuchaczom, że jeśli liczyli na perkusyjne popisy, to
się mocno zawiodą. W „Light Up The
Candles (Let There Be Peace Tonight)” godna uwagi jest jedynie informacja, że przy
mikrofonie stanął w nim Jack Bruce. Za to kolejna piosenka z udziałem Ozzy’ego
– mowa o „Jack’s Land” – to kwintesencja przebojowego, heavy-metalowego grania
z końca lat 80 i początku 90. Dlaczego Ozzy nie zaprosił Warda do jednego ze
swoich składów, z którymi zrobił światową karierę, tego nie wiem. Może obawiał
się, że razem ruszyliby znowu w tango? Wiem za to, że „Jack’s Land” to kolejna „perełka”
w repertuarze tego zasłużonego dla historii hard rocka wokalisty.
W „Living Naked” upust gitarowej fantazji daje
Keith Lynch, jeden z sześciu gitarzystów biorących udział w sesji (pozostali to
wspominani już Zakk Wylde, Rue Phillips oraz Malcolm Bruce, Lanny Cordola i Richard Ward). Udaje mu się nawet w pewnym
momencie osiągnąć niemal taką samą ciężkość riffów jak u Iommi’ego, lecz przez
większość trwania utworu interesuje go raczej wymiatanie w stylu Van Halena lub
Vaia. Tak, „Ward One: Along The Way” to paradoksalnie o wiele bardziej gitarowa
płyta niż perkusyjna. „Music For A Raw Nerve Ending” co prawda nie wnosi nic
nowego do oblicza albumu, stanowiąc kolejne połączenie charakterystycznej
dyspozycji wokalnej Warda, monotonnych rytmów perkusji, gitarowych pasaży i
„inżynierskich dogrywek”, ale też stara się nie odstawać od zdefiniowanego od
samego początku brzmienia całej płyty, w którego zakresie mieści się także i „Tall Stories” – Bruce ponownie w roli
wokalisty, obok wspomagająca go wokalnie w
chórkach Lorraine Perry – ale tym razem jego muzyczny wkład odbywa się z o wiele
większym polotem niż w przypadku „Light Up The Candles”. O „Sweep” da
się powiedzieć tylko tyle, że jego wstęp to niemal zżynka z „Baba O’Riley” z
repertuaru The Who (i że perkusista wykazuje na całej płycie o wiele większą inwencję grając swoje partie na
klawiszach zamiast na bębnach). W zamykającej płytę kompozycji „Along The Way”
można usłyszeć przez chwilę dźwiękową przebitkę, kilka taktów z „Paranoid”, jakby Bill
nagle zatęsknił za dawnymi czasami i zapragnął zakończyć własne solowe
przedsięwzięcie w stylu onirycznego „Planet Caravan” lub „Solitude”, chociaż jednocześnie na samym jej końcu symbolicznie sobie pogwizduje (czyżby na wspomnianą
przeszłość?).
To nie jest wybitna płyta. Ale to zapis aktywności jednego z legendarnych muzyków,
dzięki którym nie umarła (i nigdy nie umrze) rockowa tradycja. Co znamienne, „Ward
One: Along The Way” to w znacznej mierze portret wokalisty i kompozytora, aniżeli
perkusisty. Na pewno warto zapamiętać z tego albumu przede wszystkim owoc współpracy
muzyków wywodzących się z Black Sabbath – utwory „Bombers (Can Open Bomb Bays)”
oraz „Jack’s Land”. Że po dziś dzień stanowi on zaprzepaszczoną (nieskonsumowaną)
szansę na coś absolutnie rewelacyjnego, dowodzi reaktywacja Sabs z 2011 roku z
Ozzym na wokalu, której towarzyszy niezwykle bolesna i dotkliwa nieobecność Billa Warda.
Bill
Ward, „Ward One: Along The Way”, Chameleon Records, 1990
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz