Jak ważna bywa równowaga w świecie dowodzi fakt, że nawet
na niszowych biegunach życia społecznego waga i przeciwwaga starają się być ze
sobą zrównoważone. Jeśli w transmisjach telewizyjnych dominują wykonawcy z
rodowodem muzyki łatwej i przyjemnej, to zupełnie na przeciwległym końcu
wspomnianego faktu leżą wytwórnie, o istnieniu których co prawda nigdy nie
dowiemy się z telewizji, ale za to (jeśli tylko interesuje nas nieco
ambitniejszy repertuar niż festiwalowe „cała sala śpiewa z nami i z nami
fałszuje”) ich misją jest tworzenie muzycznej alternatywy dla łatwizny wszechobecnej
w mediach.
W tym miejscu chciałoby się głośno zakrzyczeć: „o jak
fajnie, że na naszym krajowym rynku funkcjonują takie wytwórnie jak nasiono
records!". Szczerze i z głębi płuc, zwłaszcza, że wszystkie płyty tej wytwórni,
które mieliśmy dotąd okazję recenzować otrzymaliśmy od wspomnianego wydawcy za
darmo. Zatem rezygnujemy z okrzyku (który mógłby zostać odebrany jak coś, czemu
zazwyczaj towarzyszy czynność lizania) i mówimy to samo już normalnym tonem,
ale za to wprost: „to kolejna bardzo dobra płyta ze stajni „nasiona”, za którą
kryje się świadoma i przemyślana polityka wydawniczo-promocyjna oraz określony
gust muzyczny, który niemal w 100% pokrywa się z naszymi recenzenckimi upodobaniami”.
Bo tak trzeba: chłam nazywać chłamem, a rzeczy ciekawe, ambitne promować oraz
chwalić.
Gdybyśmy zaczęli recenzję od układania drzewa
genealogicznego Popsysze, okazałoby się, że to zaledwie trio, które wiąże z
innym bliskim naszemu sercu zespołem Towary Zastępcze (założonego przez poetę
Piotra Czerskiego) postać basisty – Sławomira Draczyńskiego. Pozostali muzycy
skutecznie uprawiający swoją sztukę w formule „power-tria” (a to podobno
optymalny skład każdej rockowej kapeli) to: Jarosław Marciszewski – wokal,
gitara i Jakub Świątek – perkusja. I to wystarczy, żeby wygenerować z
„zespołowych trzewi” brzmienie w smaku przypominające surowe mięso, które
wrzucone do maszynki do mielenia upodobni się nieco do mięsnych produktów a la
The White Stripes, Queens Of The Stone Age, czy nasz łódzki Fonovel.
Z tym, że w graniu Popsysze jest znacznie więcej „funu” i
zabawy. Wystarczy posłuchać mocno unerwionego „Joulin”, by mimowolnie zacząć
poruszać wszystkimi kończynami i nie móc zaprzestać pląsów. „Blue
summer”, ech „Blue Summer”! Wyobraźcie sobie krwisty, rock’n’rollowy
stek, a nie jakieś tam frytki! To rasowy numer składający się wyłącznie z
rozbudowanej mięśniowej tkanki. Pochód basu, riffowa gitara i podążający za
instrumentami głos wokalisty wspomagany wokalnym udziałem Joanny Kuźmy, generują
stylowe rockowe dźwięki dla muzycznych kulturystów! „No Time To Think” to już
zupełnie inna bajka. Psychodeliczny klimat i odjazdy w kierunku
instrumentalnych improwizacji wokół tematu przewodniego. „No Time To Think” to
fajnie „pojechana” historia, której towarzyszy dezynwoltura bliska solowemu
Frusciante.
Zaopatrzone w nośny refren „Maybe” mogłoby stać się
przebojem w każdym radio, na którego czele stałby redaktor zainteresowany
krzewieniem rockowej sztuki a nie wypasem reklamożerców. Podobnie jak lekki i
rozwibrowany „She’s A Pumpkin”, świetna klimatyczna piosenka dla osób z
wyczulonym słuchem w opozycji do muzyki, która rozlega się w piwnych ogródkach.
„Palm Tree” ma taki muzyczny „szwung”, że nawet połamany chciałby zostać choć
na chwilę delirycznym królem parkietu. Zwłaszcza, że gęste „Love In The
Kitchen” obudowane odpowiednim łomotem perkusji niby kuchennymi szafkami oraz
rozpędzone „Changing Apartaments”, jakby żywcem wzięte z płyty Arctic Monkeys,
nie pozwoliłyby mu zbyt szybko wyjść z tej tancbudy.
„Rewolwer”, jedyny na „Popstory” zaśpiewany po polsku
utwór, w ogóle nie odstaje repertuarowo – i podobnie jak wszystkie pozostałe –
wpisuje się w alternatywne oblicze grupy. Niemal natychmiast wracamy do
„jinglisz” w „Break It”, poszarpanym melodycznie jak drobiowa skórka rozrywana zębami
człowieka, który naprawdę jest głodny. Następne po „Break It”, „Drive Until You
Stop” spływa jak woda z rąk pobrudzonych tłuszczem z kurczaka; jak
ciecz, w której maczał palce Karol Schwarz (z KS All Stars). To w tym utworze
najlepiej słychać „analogowe” brzmienie Popsysze. I to, jak przez ciała muzyków
przebiega prąd.
„Brudne” „So So” ma odpowiedni „dotyk”; również
nieźle kopie. Gitary i bas rzężą w nim jak zarzynane prosie; aż chciałoby się
posłuchać tego z jakiejś trzeszczącej płyty analogowej. Płytę kończy „Ali
Song”, znów psychodeliczny i mocno „free”, jak gdyby muzyków nie krępowały
żadne więzy i ograniczenia, dlatego zdecydowali się nagrać na sam koniec
kompozycję, która trwa ponad dziewięć minut ku wielkiej radości (sic!) swojego
wydawcy!
Macie gdzieś anorektyczną muzyczkę z niedostatkiem
rock’n’rolla i awitaminozą twórczych ambicji? Wolicie schabowego z kapustą
zamiast „owoców morza” z supermarketu? Pragniecie nożem kroić muzyczne mięso
zamiast jeść ryż pałeczkami? Nie wierzycie w diety cud? Oto danie ze zdrowymi
proteinami dla wszystkich, którzy pragną żywić się prosto, zdrowo i smacznie!
Popsysze, „Popstyle”. Nasiono Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz