Istnieją
takie przeżycia, o których większość z
nas woli milczeć, gdyż nie odnoszą się do codziennej rzeczywistości i nie
poddają się racjonalnym wyjaśnieniom. Nie wywołują ich jakieś szczególne
zdarzenia zewnętrzne, są one raczej związane z naszym życiem wewnętrznym.
Najczęściej lekceważymy je, traktując jako wytwory własnej wyobraźni i nie
dopuszczamy ich do świadomości. I nagle, w sposób niezwykły, zachwycający lub
alarmujący, znane nam otoczenie ulega transformacji, ujawnia się nam w nowym
świetle, nabiera wyjątkowego znaczenia… No, no, drodzy przyjaciele,
znajomi i sąsiedzi, grupa, która w ten sposób anonsuje własną twórczość, musi
być bardzo naiwna, infantylna albo wręcz przeciwnie – genialna!
I
dalej, żeby przyszły słuchacz nie miał żadnych złudzeń ani poczucia częstych
niczym projekcje filmowe omamów, leci to tak: Lecznica Stałych Doznań to nie
tylko zespół muzyczny. To zespół nowych zewnętrznych przeżyć, mających na celu
aktywować nowe przeżycia wewnętrzne (…). Naszym celem nie jest
odrzucenie rzeczywistości, lecz PENETRACJA jej głębszych wymiarów, zasłoniętych
codziennymi doznaniami. Co prawda Freud to nie jest, ale brzmi intrygująco.
Jeśli więc nie boicie się penetracji (być może nawet inwazyjnej), warto
sprawdzić, co się za tym wszystkim kryje. Okazuje się, że nikt inny jak
debiutujący prowincjusz; zespół z Oławy grający muzykę zawierającą niewątpliwe
wpływy post metalu, noise rocka i wyzwolonego, psychodelicznego eksperymentu.
Płyta Moje trudne dziecko powstawała przez dwa lata w prywatnym studiu w
intrygującym miasteczku Skarbimierz. Efektem tej niezwykle interesującej sesji
są „dziwne” na polskim rynku dźwięki oraz jeszcze „dziwniejsze” teksty.
Dla
wszystkich fanów Neurosis, Toola i Isis jak najbardziej, dla całej reszty – nie
zaszkodzi posłuchać, a nawet się w te trudne klimaty wczuć: mimo że to
wielowymiarowa i pokręcona muzyka, jakby przeniesiona z najgorszego w życiu
tripu ikony amerykańskiej kontrkultury z lat sześćdziesiątych, Huntera S.
Thompsona. Gorzej – te dźwięki to jakby być „on the road”, znaleźć się nagle w
samym środku filmu Las Vegas Parano (a ten film to przecież jeden WIELKI
trip), za towarzyszy podróży mieć Kena Keseya, Jacka Kerouaca, Charlesa
Bukowskiego i Williama Burroughsa, dzierżącego w jednej dłoni naładowany i
odbezpieczony magnum 45, w drugiej zaś jabłko. To jak po szoku związanym z
odsłuchaniem utworu „[pierwszy kontakt z dźwiękiem]” doznać olśnienia: skrótem
nazwy Lecznica Stałych Doznań jest przecież LSD! Lecz choć to skrót oczywisty,
przy okazji jest i metaforyczny, może mu towarzyszyć także symboliczne i
literackie odwoływanie się do lekkości „Lucy in the Sky with Diamonds”.
Muzyka
LSD przenosi słuchacza do szalonego świata, w którym dominują mocno rockowe,
przesterowane riffy, zakręcone patenty rytmiczne okraszone psychodelicznymi,
czasem „odczłowieczonymi ” dźwiękami. Do świata, gdzie Królem Maciusiem I jest
androginiczny chłopiec z okładki płyty, hymnem industrialny utwór „Kanibalizm
Naszych Czasów”, a rzeczywistość alternatywną stanowi Marilyn Manson uprawiający
dziennikarstwo muzyczne w stylu „gonzo” („Cirrus”). Oto muzyka naszych czasów
zwiastująca „syf i wysoką technologię”. Makabra, wściekłość i apokalipsa.
Nie
przyniosą ulgi dwie części „Synestezji”; nie zaznamy stanu, w którym
doświadczenia jednego zmysłu (np. wzroku) wywołują również doznania
charakterystyczne dla innych zmysłów. Niskie dźwięki wywierają wrażenie
twardości, barwę niebieską odczuwa się jak dotyk ukropu. Falować będzie jedyny
kanał w telewizji („Izo TV”), nic się nie uspokoi nawet wówczas, kiedy wrzask
wokalisty zmusi do ukrycia się po drugiej stronie lustra („Po Drugiej Stronie
Lustra”). Tam będzie równie głośno i „zimno” jak dotychczas, a w dodatku
podobnie jak w makabrycznej wyliczance z początku płyty: Raz i dwa , kupiłem
sobie kiedyś psa / Trzy i
cztery, pies ten dziwne miał maniery / Pięć i sześć, wcale lodów nie chciał
jeść / Siedem, osiem, o ludzkie kości tylko prosił. Oto nagle znaleźliśmy się w
samym środku jakiejś „surrealnej” rzeczywistości, w czym utwierdza „Autopsja
[I]”, przy której przychodzi do głowy myśl, że taka na przykład „szpanerska
muza” Cool Kids of Death jest w porównaniu z tym, czego aktualnie słuchamy,
ketchupem z McDonald’sa używanym do zabawy podczas Halloweenu. „ Autopsja [II]”
i „Świadek” to już ekstremalna „wściekłość”. Tu już prawdziwa krew się leje…
Jeśli spodziewacie się, że „Baranek Dolly” okaże się barankiem ofiarnym, w
ogóle się nie zawiedziecie. W świątyni-tej-muzy jest przestrzennie i
klimatycznie. Ceremonialną muzykę dopełnia wrzaskliwy wokal Marcina Żudraka,
który niczym opętany miota się między natchnieniem a desperacją, między końcem
świata a zbawieniem.
Ani
chwili wytchnienia; od pierwszego do ostatniego utworu pęd zimy na łeb, na
szyję ze stromego zbocza zakończonego urwiskiem, w jaskrawo pomalowanym
autobusie, niby jacyś Merry Pranksters. Na koniec okazuje się, iż naszym
przewodnikiem w czasie tej podróży był ów „eteryczny ” chłopiec z okładki, a
imię jego brzmiało: Damien.
Lecznica Stałych Doznań, Moje Trudne Dziecko. Wydanie
własne 2011.
[prwdr.: „Arterie”, nr 1/2012, s.119.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz