Pożegnalny koncert Ozyy’ego
Osbourne’a i Black Sabbath „Back to the Beginning!” już za nami. To było
historyczne wydarzenie. Schorowany, cierpiący na Parkinsona Ozzy, posiwiały jak
gołąb Butler, trzymający się dziarsko Iommi, który kilka lat temu musiał
pokonać raka oraz półnagi, z obnażonym torsem Ward to bohaterowie mojej
młodości. Wszystkich, oprócz Warda widziałem na żywo w katowickim Spodku,
prawie trzydzieści lat wstecz. Ward miał wtedy atak serca, na koncercie w Polsce zastąpił
go inny legendarny perkusita – Vinny Appice. Dla mnie prawdziwym bohaterem
wydarzenia w Villa Park w Aston, w
rodzinnym dla muzyków Black Sabbath Birmingham, jest Bill Ward. Z niejasnych
powodów biznesowych wcześniej wykluczony z reunion grupy w roku 2011 pod pretekstem
rzekomego braku zdrowia i obawy, iż z tego powodu nie podoła koncertowemu tournée.
Black Sabbath na albumie „13” bez Bill’ego Warda to (z całym szacunkiem dla Brada
Wilka) już nie to. Bo to Ward odpowiada za jazzowy feeling zmiękczający toporne,
ciężkie riffy Iommiego i galopujący bas Butlera. To nigdy nie był perkusista
tła, ale pełnoprawny melodyk. Ozzy, uziemniony w fotelu, śpiewający na siedząco,
dał oczywiście radę, Iommi i Butler zagrali bardzo dobrze, ale to Bill
rządził niepodzielnie na perkusji (narzekania o wykonawczych wpadkach i niedostatkach prawie osiemdziesięcioletnich muzyków uważam za paranoiczne). 77-letni Ward, z obnażoną, zapadłą i
pomarszczoną klatą, już bez bujnych
włosów na głowie i wąsów, udowodnił, jak niesłusznie przez dwadzieścia lat był odsuwany
od chwalebnej historii grupy. Legenda, bohater, dzięki któremu mój ukochany
zespół powrócił do należytej mu formuły.
PS. Chwała Guns’N’Roses i Metallice za covery z mojej ulubionej płyty „Never
Say Die!” (uznawanej przez muzycznych krytyków-lamerów za najgorszą
w dyskografii) – „Juniors Eye’s” (Gunsi) i „Johnny Blade” (Hetfield). Oryginałów
nie przebili, ale szacun!
*foto Warda z koncertu ukradzione z sieci (sorry!).

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz