wtorek, 8 lipca 2025

Wzrusz


Pożegnalny koncert Ozyy’ego Osbourne’a i Black Sabbath „Back to the Beginning!” już za nami. To było historyczne wydarzenie. Schorowany, cierpiący na Parkinsona Ozzy, posiwiały jak gołąb Butler, trzymający się dziarsko Iommi, który kilka lat temu musiał pokonać raka oraz półnagi, z obnażonym torsem Ward to bohaterowie mojej młodości. Wszystkich, oprócz Warda widziałem na żywo w katowickim Spodku, prawie trzydzieści lat wstecz. Ward miał wtedy atak serca, na koncercie w Polsce zastąpił go inny legendarny perkusita – Vinny Appice. Dla mnie prawdziwym bohaterem wydarzenia w Villa Park w Aston, w rodzinnym dla muzyków Black Sabbath Birmingham, jest Bill Ward. Z niejasnych powodów biznesowych wcześniej wykluczony z reunion grupy w roku 2011 pod pretekstem rzekomego braku zdrowia i obawy, iż z tego powodu nie podoła koncertowemu tournée. Black Sabbath na albumie „13” bez Bill’ego Warda to (z całym szacunkiem dla Brada Wilka) już nie to. Bo to Ward odpowiada za jazzowy feeling zmiękczający toporne, ciężkie riffy Iommiego i galopujący bas Butlera. To nigdy nie był perkusista tła, ale pełnoprawny melodyk. Ozzy, uziemniony w fotelu, śpiewający na siedząco, dał oczywiście radę, Iommi i Butler zagrali bardzo dobrze, ale to Bill rządził niepodzielnie na perkusji (narzekania o wykonawczych wpadkach i niedostatkach prawie osiemdziesięcioletnich muzyków uważam za paranoiczne). 77-letni Ward, z obnażoną, zapadłą i pomarszczoną klatą, już bez bujnych włosów na głowie i wąsów, udowodnił, jak niesłusznie przez dwadzieścia lat był odsuwany od chwalebnej historii grupy. Legenda, bohater, dzięki któremu mój ukochany zespół powrócił do należytej mu formuły.

PS. Chwała Guns’N’Roses i Metallice za covery z mojej ulubionej płyty „Never Say Die!” (uznawanej przez muzycznych krytyków-lamerów za najgorszą w dyskografii) – „Juniors Eye’s” (Gunsi) i „Johnny Blade” (Hetfield). Oryginałów nie przebili, ale szacun!

*foto Warda z koncertu ukradzione z sieci (sorry!).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz