Ile razy groził mi powrót z
moich wypraw na „ruinowisko”, bez choćby jednej nitki ze złotego runa? Taki
odwrót nie jest ani przyjemny, ani łatwy biorąc pod uwagę, że w dzień wolny od
pracy wstawałem o czwartej rano, zimą w temperaturze minusowej, jesienią z ulewnym deszczem
albo porywistym wiatrem. Wytwarzał się u mnie podówczas patologiczny mechanizm,
który polegał na tym żeby „wygrzebać” cokolwiek. W odległych czasach (10-12 lat wstecz), kiedy
podobne wyprawy usprawiedliwiałem ideą odzysku, takich błędów nie popełniałem.
Z prostej przyczyny, którą był urodzaj. Nikt nie kupował winylowych płyt, książki
i kompakty rzadko. Kilka lat temu pojawili się zawodowi handlarze, ludzie,
którzy żyją z tego, że kupują taniej a sprzedają drożej. Dla nich to zwykły towar. Mają
gdzieś ideę „ruinowiska”, liczy się „piniądz”. Nie lubię obserwować ich zabiegów i podchodów, które mają sprawić,
że na danym bazarku to oni będą mieli wyłączność. W znamienitej większości to zwyczajne „fiuty”. I
wiecie co? Wiele razy chciałem ostatecznie porzucić moje „ruinowiska”, ale powstrzymywał mnie
znajomy doktor, także stały ich bywalec i meloman, który często powtarzał: „Panie, wszystko się kiedyś kończy. Nie
kupimy dzisiaj, to może już wcale”. I wykrakał. W czasach pandemii bazarki,
giełdy i targowiska się pozamykały. Od kilku tygodni nie towarzyszą mi radosne chwile w rodzaju tych, kiedy zaśliniony handlarz ściskał w łapach Nazareth, a nie
poznawał się na analogu grupy Can.
· Na fotografii autor na kwarantannie (póki co nie epidemiologicznej).
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz