W
kwartalniku literacko-kulturalnym „eleWator”
nr 18 (14/2016) ukazała się recenzja „Śruby Archimedesa” zatytułowana „W
poszukiwaniu utraconego sensu”, której autorką jest Alicja
Łukasik. Zainteresowanych czytelników zapraszam do lektury:
„Śruba Archimedesa Piotra Gajdy jest
siódmą propozycją z serii „Białe kruki, czarne owce” – jak wiemy z lewego
skrzydełka książki i, jak dowiadujemy się dalej, seria ta „ma na celu
prezentację wartościowej literatury – utworów odważnych, nowatorskich,
kontestujących zastany porządek rzeczy oparty na wartościach merkantylnych”.
Pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy po przeczytaniu tego opisu i
lekturze całości, jest taka, że muszą istnieć dwie możliwości: albo
charakterystyka serii została stworzona pod Śrubę
Archimedesa, albo Piotr Gajda z precyzją godną chirurgicznego skalpela
powołał do życia coś, co idealnie miałoby się wpisać w istniejący już cykl. Ale
jedno i drugie jest równie niemożliwe – opis serii nie powstałby tak późno
(przy okazji publikacji siódmej książki), a Piotr Gajda już we wcześniejszych
książkach przejawiał tendencję do diagnozowania otoczenia i demaskowania jego
ułomności.
Sama
nazwa serii mogłaby posłużyć za najpełniejszą charakterystykę twórczości Piotra
Gajdy. Jest jak czarna owca poezji, oddalająca się od stada, pozostająca trochę
niezauważona czy zbagatelizowana przez główny nurt, przy czym na jego tle jest
jednocześnie czymś wyjątkowym – biały kruk. Podchodzę do jej opisu z lekkim
uciskiem w klatce piersiowej, ze strachem, że okażę się jednym z tych ślepców,
którzy alfabetem Braille’a próbują opisać to, co widzą (tak, widzą). O nich
właśnie wspomina bohater Kacetu, dla
którego „życie jest ekspozycją; jak cię widzą, tak cię piszą, ślepcy”.
Nietrudno
wpaść w pułapkę interpretacyjną, która zrodziłaby w autorze poczucie takiego
samego niezrozumienia, z jakim zmaga się bohater wspomnianego wiersza. Śruba Archimedesa przypomina przestrzeń
labiryntu, w którym od jednego korytarza odchodzi kilka innych, skrywających
szereg intertekstualnych nawiązań (część z nich została rozszyfrowana przez
samego autora). Nie jestem pewna, Czu udało mi się przejść skutecznie przez
wszystkie korytarze, a bez tego lektura byłaby niepełna, choć, przyznać trzeba,
wciąż zadziwiająca (w pozytywnym tego słowa znaczeniu). Bohater wykreowany
przez Gajdę nie przystaje do świata, w którym przyszło mu funkcjonować. Jego
skłonna do filozofowania, by nie rzec – górnolotna, natura stale ulega jakiemuś
nadszarpnięciu przyziemności – a to urzędy, które nie doceniają twórców, a to
ustrój polityczny, w którym głos jednostek zanika na rzecz niesprecyzowanego
szumu masy. Poezja jest tu synonimem rozbudowanego życia wewnętrznego. Ci,
którzy go nie mają, stają się „bliżsi śmierci niż życiu”, jeszcze nie martwi,
ale już nie całkiem żywi – nie sposób uniknąć skojarzenia z figurą zombie. Tak
właśnie bohater Śruby Archimedesa
postrzega innych ludzi, którzy dawno przestali zadawać czy to sobie, czy na
głos podstawowe, filozoficzne pytania, którzy myślenie zamienili na wygodne
bytowanie i przestali ufać własnym umiejętnościom, polegając wyłącznie na
nowoczesnej technologii. Ich życie ogranicza się do automatycznego,
mechanicznego funkcjonowania.
Z
innej jeszcze strony otaczają bohatera ludzie, którzy ślepo ufają Biblii – może
dlatego, że ta bardziej zrozumiale tłumaczy powstanie i sens świata niż zawiły
język nauki, a może dlatego, że tysiącletnia tradycja przemawia głośniej i
skuteczniej niż zdobycze nauki. Nie jest rzeczą łatwą rozstrzygnąć, kto ponosi
większą winę i komu autor chciałby wytoczyć zarzuty – tłumowi, dla którego
metafory tworzone w obrębie nauki są niejasne, naukowcom, którzy posługują się
językiem nieodpowiednim dla odbiorcy, czy religii, która ogłupia i oszukuje
ludzi. Rozwikłanie tego dylematu nie jest istotne, ponieważ bohater sam do
końca nie wie, w którą stronę wytoczyć działo i jest to zabieg całkowicie przez
Gajdę przemyślany. Nie wynika z chaosu, braku konceptu artystycznego, ale z
konstrukcji psychicznej człowieka – zagubionego, próbującego kompulsywnie
znaleźć jakiś punkt oparcia przy jednoczesnym braku wiary w jego odkrycie.
Kwestia
religijności jest zresztą odrębnym tematem Śruby
Archimedesa. Gajda, podążając za tradycją starożytnych, podkreśla
nietrwałość i ulotność istnienia. Człowiek jest u niego śmiertelny, duchowe
oświecenie niemożliwe, a nową formą bóstwa staje się władza i ci, którzy
dzierżą ją w rękach. Istnienie Boga nie jest zakwestionowane, ale relacja
człowieka z Nim nie należy do najłatwiejszych – oscyluje między zaufaniem a
zwątpieniem i przepełniona jest obrazoburczymi zwrotami: „Wstałem z łóżka. To,
jak powiadają, jedyne udane powstania. / A zmartwychwstania, czy te są w pakiecie?”,
„Niech dalej wyjadają / gówno spod nawożonego drzewa poznania / dobra i zła!”.
Bohater
jest rozdarty między potrzebą szukania sensu życia, a niemożnością jego
określenia: „Jakże niezbędne są wszystkie kontrole / celności lub rozrzutu!
(...) Jeśli kiedykolwiek mieliśmy jakiś cel, / dawno temu umknął z muszki i
szczerbinki jak projekcja / fatamorgany, zwierciadlane odbicie nas samych z
„dziesiątką” / zaznaczoną pośrodku czoła”. W tym kontekście doskonale
wybrzmiewa motto – bohater, podobnie jak Archimedes, żąda choćby niewielkiego,
ale stałego i pewnego punktu. Dla Archimedesa byłby on motorem napędowym do
tworzenia wielkich rzeczy, u Piotra Gajdy byłby on raczej gwarantem spokoju.
Wiara mogłaby być jedną z tych spraw, które zapewnią człowiekowi równowagę
ducha, ale i to nie może się spełnić, ponieważ religijność jest równie niepewna
jak wszystko wokół. Dlatego bohater szarpie się ze wszystkim, ze wszystkimi i
sam ze sobą. Nie znajduje z nikim porozumienia, ponieważ w dzisiejszym świecie
spłyceniu ulega także komunikacja.
„Niedawny
monologista zredukowany wobec opresji świata do roli administratora trwogi” –
tak mógłby określić Gajda swojego bohatera, ponieważ niemożność znalezienia
stałego punktu, o którym mówił także Archimedes, napawa go z jednej strony
strachem, a z drugiej także buntem – przeciwko obecnej formie demokracji,
religii, ludziom, konsumpcjonizmowi. „Walka z tym światem już teraz /
przypomina prolog humanitarnego uboju” – wyznaje. Walka wciąż trwa, a jest to
walka osamotnionego człowieka (powrót tradycji romantycznej), trochę
kompulsywna, bo nie wiadomo już, przeciwko komu skierowana, kto tu jest
wrogiem, kto sprzymierzeńcem, a kompulsywność wynika, oczywiście, z
bezsilności. To, co z pewnością wyróżnia Śrubę
Archimedesa od innych współczesnych książek traktujących o podobnej
tematyce – zagubieniu we współczesnym, konsumpcyjnym świecie pozbawionym
wyższych wartości, jest przede wszystkim język. Piotr Gajda odwołuje się do
klasycznej budowy wiersza – tetrastychów, dystychów, gdzieniegdzie tercetów.
Odrzuca charakterystyczną dla współczesnego języka poezji prozaizację – kontynuuje
poetykę znajdującą się na wymarciu – zawiłą, pełną metafor, ciągów
skojarzeniowych i nawiązań kulturowych. Uskuteczniana przez niego krytyka
kapitalizmu nie jest parodią języka reklamy jak u Kiry Pietrek, Gajda nie
zapożycza korporacyjnej nowomowy, aby ją ośmieszyć, ale przyjmuje taktykę
Eliota z Ziemi jałowej. Powołuje się
na wątki archaiczne, mitologiczne, kulturowe, aby przenieść je na współczesny
grunt – stąd porównania łona Abrahamowego do czujnego Sanepidu.
Będąc
zapatrzoną w prozaizującą poezję, we wspomniany mainstream, łatwo jest wpaść w pułapkę
i oskarżyć Piotra Gajdę o zacofanie (jak to, powrót do klasycznej formy
wiersza, do piętrzących się metafor, do wątków mitologicznych). W pierwszym
zetknięciu trudno było ukryć zdziwienie, ale szybko przerodziło się ono w
zachwyt i byłoby prawdziwym barbarzyństwem obwiniać autora Śruby Archimedesowej o zamknięcie się na rozwój języka poetyckiego,
ponieważ przebiega on, ale w odmiennym od spodziewanych kierunków. Nie chodzi
tu wcale o zbliżenie do mowy swobodnej, potocznej, ale o oddanie się sile
języka – ciągom skojarzeń (od kondoma do gumy do życia), metafor,
przetransponowaniu znanych związków frazeologicznych i cytatów („kto jest bez
winy, niech pierwszy rzuci posadę”).
Piotr
Gajda za pomocą śruby Archimedesa opisuje rozpad wartości, ich stale
postępującą degradację: „niegdyś śrubą Archimedesa nawadniano kanały / i
osuszano depresje. Dziś ze względu na nieczułość / na zanieczyszczenia, coraz
częściej wykorzystuje się ją / do podnoszenia ścieków w naturalnym środowisku
człowieka”. Jak tonący chwyta się brzytwy, tak bohater tomu chwyta się
twórczości – jedynej broni przeciwko miałkości i przyziemności. Jednak okazuje
się, że pisanie, czytanie, tworzenie mają charakter masochistyczny – można czerpać
z nich przyjemność, ale jest ona okraszona bólem, zwłaszcza wtedy, gdy dochodzi
do konfrontacji z szorstkim i nieczułym otoczeniem.
W
dalszym ciągu odnoszę wrażenie, że nie wyczerpałam wszystkich możliwości
interpretacyjnych, jakie stwarza Śruby
Archimedesa. Czyta się ją z łatwością – język sam prowadzi czytelnika, każe
mu jak najszybciej dobrnąć do ostatniego wersu, ale też stawia opór wymuszając
ciągłe powroty do początku. I po każdym powrocie wyłaniają się nowe sensy, o
które w świecie realnym trzeba by stoczyć bój”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz