Tegoroczna Literacka Nagroda Nike przypadła w
niedzielę Markowi Bieńczykowi za „Książkę twarzy”. Po raz
pierwszy w historii nagrody przyznano ją tomowi esejów. W ostatnim numerze „Arterii” (numer jeszcze
dostępny w wybranych „empikach”) można przeczytać zapis rozmowy, która odbyła
się w trakcie spotkania w Śródmiejskim Forum Kultury – Domu literatury w Łodzi
w dniu 16 listopada 2011 r., a którą z tegorocznym laureatem przeprowadził Przemysław
Owczarek. Poniżej jej drobny fragment:
Przemysław
Owczarek: Nie chcę powiedzieć, że mam problem z tytułem, bo problemu nie ma. Podoba
mi się, że on jest wieloznaczny. Książka wielu twarzy i książka jednej twarzy. Zawarte
w niej teksty ukazywały się wcześniej w „Tygodniku Powszechnym”, „Literaturze
na Świecie”, w wielu miejscach. Ktoś mógłby powiedzieć, że pisarz nie miał
pomysłu na następna powieść, więc oto grupuje swoje teksty, żeby ocaleć w cyklu
wydawniczym. To może zabrzmieć jak prowokacja, tymczasem moim zamiarem jest
obrona tej książki, uchwycenie jej pierwszego sensu. Jestem przekonany, że twój
najnowszy tytuł trzeba traktować jako swoistą metaforę mozaiki. I jeśli
istnieje twarz, twoja twarz pisarza, to ona jest właśnie utworzona z tych
tekstów, które krążą wokół twoich idiosynkrazji, o których od wielu lat piszesz
(…).
Marek Bieńczyk: Piękna
obrona, pięknie rzucasz się ciałem, żeby mnie osłonić. Również nie jestem
wielkim fanem książek-zbiorówek, własnych tekstów pisanych przez lata i
zbieranych w jednej książce – więc dosyć długo się zastanawiałem nad tym tomem;
zresztą jest tam kilka dłuższych tekstów nie drukowanych wcześniej, pisanych specjalnie
do tej książki. W każdym razie poczułem, że – słusznie mówisz – przez układ
mozaikowy wszystkie jakoś do siebie pasują. Spróbuje teraz wypowiedzieć według
jakiego kryterium. Dwa słowa przychodzą mi do głowy: zachłanność i zdrada. Zachłanność:
to są w większości teksty żarliwe, niekiedy pisane bardzo szybko, niektóre
dosłownie w jeden wieczór, inne niemal w jeden dzień albo w czasie, który
wydaje mi się mentalnie jednym dniem. W takim żarliwym pisaniu, nawet jeśli
jest ono eseistyczne i przestrzega pewnych eseistycznych norm czy półnorm, a
także pewnego rygoru języka, spotkanie z własnym słowem staje się, by tak rzec,
fizjologiczne, gorączkowe; tworzy się rodzaj pewnego zagęszczenia, także
nadmiaru i nadekspresji. Te teksty są jak grymasy czy miny twarzy – każdy grymas
jest pewną nadekspresją wobec normalnego stanu twarzy, każdy grymas wobec niego
jest żarliwy. I każdy przychodzący grymas – w życiu twoja twarz wyraża to
przestrach, to zachwyt, to rozbawienie – różni się od poprzedniego, lecz
powstaje na tym samym, niezmiennym tle. Więc ze względu na charakter mówienia o
nich w jednym miejscu spotykają się tutaj Mickiewicz, Roland, Barthes, Humprey
Bogart, Leo Benhakker, Flaubert, Borg, Karol May i Kazimierz Górski. I dlatego
też zdrada: nie jestem żadnym z nich zainteresowany, by tak rzec, do końca, nie
pisze książki ani nawet rozprawy o Flaubercie, Bogaćcie czy o tenisistach;
przystaję przy nich, więcej, zjednuję się z nimi w jakimś szczególe, w
sytuacji, którą wytworzyli, lecz później ich zdradzam, idę gdzie indziej, tak
jak kolejna mina, kolejna ekspresja twarzy zdradza tę poprzednią. Mówiąc
ogólnie, wszystkie te teksty wynikają z jednego sposobu obcowania z nimi –
czymkolwiek byłby ten tekst i czymkolwiek by mówił (…).
* Marek Bieńczyk (ur. w 1956) - prozaik, eseista,
tłumacz, historyk literatury w Instytucie Badań Literackich PAN, współpracownik
francuskiego kwartalnika „L'atelier du Roman”. Jest członkiem International Federation of Wine and Spirits and Writers. Autor
m.in. książek: „Melancholia. O tych, co nigdy nie odnajdą straty” (1998), „Kroniki
wina” (2001), „Przezroczystość” (2007), powieści „Terminal” (1994) oraz „Tworki”
(1999).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz