środa, 10 lipca 2013

Życie wewnętrzne (6)



„Wiersz chce być zaangażowany, ważny dla każdego, liczący się, biorący udział, ale do końca nie może. Coś staje na przeszkodzie. Pojawia się poczucie nieuchwytności rzeczy, niekonkretności zdarzeń. Rzeczywistość omija nas szerokim łukiem. Pozostaje smętna wegetacja w mitycznych miasteczkach. I pisane tam wiersze, którym się tylko wydaje, że łapią rzeczywistość za nogi, a tak naprawdę tkwią w dość niejasnych, rozwijanych przez wieki, symbolicznych strukturach. Ale czy są przez to mniej zaangażowane? Przecież robią, co mogą, by opisać chociaż rąbek świata wciąż zmieniającego spódniczki i spodnie. Robimy, co możemy. Lecz to ciągle za mało. Poeta mija się ze światem i obchodzi otaczających go ludzi tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jedyna rada: musi zrezygnować ze swoich pretensji. Z roli prawodawcy, kapłana, człowieka tak czy inaczej wyjątkowego. Musi zrównać się z innymi ludźmi i ze światem. Musi codziennie rano wychodzić do pracy, musi być aktywną cząstką bezpośrednio otaczającej go rzeczywistości. Wtedy można zacząć pisać od nowa. Pokornie, powściągliwie. Ludzkim głosem.
Oczywiście, nie gwarantuje to zaangażowania w starym stylu. Takiego, w którym opisywano państwo, ojczyznę, naród albo pojedynczego obywatela oplatanego mackami rządów, urzędów, biur i instytucji. To już nie jest ważne dla ogółu poetów; większość wierszy obraca się w świecie onirycznym, intymnym, prywatnym. Poeci składają broń, nie wierząc w jakiekolwiek możliwości wpływania na kształt rzeczywistości. Poezja stała się niegroźnym hobby kultywowanym w prowincjonalnych klubach literackich. Takie miłe zajęcie. Głos ze snu. Ale głowy bym nie dał.”
(…)
„Droga przez góry. Tytuł za szybą. Szafka w domu kultury. Czekam na pozostałych jurorów. Nie wiem, gdzie jest ubikacja. I chodzi tutaj taki biedny pies, ciągnąc nogę za sobą. Przygarnęli go. Ma tu legowisko. (Utożsamiam się; zupełna empatia). Ne wiem, jak się nazywa. Patrzy nieufnie. A jak ma patrzeć? W tej szafce więcej książek. Zamknięte na klucz. Aha, to punkt biblioteczny. Dzielnica nazywa się Polesie. Wszystko poleskie. Nawet stadion. Tuż obok stacja Łódź-Kaliska. O, przyszedł drugi. Ten to olbrzym. Nie chodzi  jurora. Drugi przygarnięty pies. Pada deszcz, wieje wiatr. Rzygać się chce na to całe Boże Narodzenie. W pokoju hotelowym próbowałem coś pisać, ale ręce zmarzły. Pstrykałem pilotem do północy. Kiedy przyjdą jurorzy? Kiedy otworzą bufet? Chodzi  filiżankę kawy. Czytam te wiersze jeszcze raz. Gromadka sprawnych młodzianków i jeden mądry pięćdziesięciolatek. Dostał w dupę od życia i umie to opisać. „Jestem na tak”. Pozostali muszą jeszcze popracować. Nie nad formą, bo tę akurat, pistolety, mają wystrzałową. Nad własnym życiem, nad rodzajem doświadczenia.
Zaszyty w kącie obserwuję półsenne ruchy pań sprzątaczek, słucham, jak rozmawiają o pogodzie i ciśnieniu. Zdaje się, że padają słowa „sto dwadzieścia”. Czuję się drobnym przedmiotem wrzuconym gdzieś między szafkę a pianino. Ten przedmiot juroruje. Przechodzący pracownik zapala światło. Wcześniej grabił w parku liście. Obserwowałem go. – Co pan tak po ciemku siedzi? – Nie wiem.”


Karol Maliszewski, „Po debiucie”. Biuro Literackie, Wrocław 2008.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz