piątek, 26 lipca 2013

Suplementy



Truizmem jest stwierdzenie, iż najważniejsze zadanie perkusisty to nadawanie muzyce tempa, mocy i precyzji. Gdyby spróbować rozwinąć ten pogląd socjologicznie, należałoby posłużyć się słowami niejakiego Weinsteina, który uważa że w przypadku występów na żywo zespołów hard rockowych bądź heavy metalowych, kluczową rolę odgrywa „szturm dźwięków”. Jednym zdaniem to tembr i głośność stanowią główne czynniki koncertowego obrzędu, i są odpowiedzialne za wyniesienie uczestników metalowego live show na wyższy poziom poznawczy. W ten pogląd wpisuje się opinia  psychologa Jeffreya Arnetta, który z kolei uważa iż każdy koncert heavy metalowy to „zmysłowy odpowiednik wojny”. Stąd, od perkusistów zespołów hard rockowych wymaga się olbrzymiej fizycznej wytrzymałości, szybkości, koordynacji ruchowej i zręczności. Nie owijając dalej w bawełnę – tak, drodzy przyjaciele, znajomi i sąsiedzi – w porządnej kapeli to pałker jest sierżantem! Wystarczy teraz spojrzeć na liczne fotografie, na których uwieczniono szlachetne oblicze Billa Warda, niegdysiejszego perkusisty legendarnego Black Sabbath, żeby od razu wiedzieć, że to człek kompetentny i o odpowiedniej sile. Wszak jego fizis to ideał drummera! To skóra ściągnięta wprost z twarzy kowala pracującego w pocie czoła w ciężkich czasach wiktoriańskiej epoki. 

Żarty na bok. Fakty mówią same za siebie. Przecież rzecz dotyczy bębniarza sklasyfikowanego swojego czasu na 17 miejscu listy 50 najlepszych perkusistów rockowych wszechczasów! Poza tym Bill Ward to nie tylko perkusista (chociaż samym waleniem w bębny na płytach Black Sabbath już dawno temu zapewnił sobie miejsce w rockowym panteonie); to także wokalista, który jeszcze za czasów aktywności macierzystej grupy udzielał się wokalnie. Na płycie „Technical Ecstasy” śpiewał w „It’s Allright” na tyle udanie, że kumple z zespołu pozwolili mu wystąpić w roli wokalisty także i następnej płycie, tym razem w kawałku „Swinging The Chain”. Bill w latach 1968-1978 był dla nich pocieszną, ale też uwielbianą maskotką, wypełnioną wódą, (wypchaną?) dragami i Bóg wie czym tam jeszcze (chyba tylko sam Ozzy mógł się z nim wtedy równać), ale przy tym charakteryzującą się zdolnością do osiągnięcia niesamowitego brzmienia, polegającego jak sądzę, na umiejętnym połączeniu siłowej gry z niemal jazzową swobodą. Jego perkusyjne partie z tamtego okresu w takich utworach jak „Iron Man”, „War Pigs” czy „Killing Yourself To Live” do dziś pozostają niedoścignione, stanowiąc przedmiot inspiracji wielu współczesnych perkusistów, w tym także i Brada Wilka, który z kompletnie porąbanych powodów (oto właściwe słowo we właściwym kontekście) zastąpił go w niedawno reaktywowanym Black Sabbath. Ale to już historia, a że mi z nią akurat po drodze, cofnę się do czasów, kiedy o reaktywacji kapeli z Birmingham z Ozzym na wokalu, nikt jeszcze nie marzył. Do roku 1990. Wtedy to światło dzienne ujrzał solowy album Warda, „Ward One: Along The Way”. Dziś już wiem, że daleko mu do Dziesięciu Przykazań; siedem lat później ukazał się druga solowa płyta „When The Bough Breaks” i jak na razie w oficjalnej dyskografii perkusisty zapadła cisza, mimo licznych zapowiedzi z lat późniejszych). Niemniej o tym, że Bill to nie jest żaden „nobody”, świadczy lista gości, których udało mu się zgromadzić w czasie nagrywania albumu. W studio wspomagali perkusistę między innymi Jack Bruce, Zakk Wylde, Bob Daisley, Eric Singer oraz dawny kompan zarówno od wspólnych inhalacji jak i od kieliszka, szalony Ozzy Osbourne. 

„Ward One: Along The Way” otwiera utwór „(Mobile) Shooting Gallery”, który swoim brzmieniem poniekąd definiuje brzmienie całego albumu, nie mającego nic wspólnego nie tylko z albumami w stylu pop innych znanych perkusistów, takich jak Phil Collins czy Don Henley, ale także z płytami, na których swoje brzmieniowe piętno pozostawili firmujący je swoim nazwiskami perkusiści w rodzaju Gingera Bakera z grupą Air Force. „(Mobile) Shooting Gallery”, podobnie jak i następujący po nim „Short Stories” są czymś pokrewnym, połączeniem rocka, hard rocka z elementami progressive oraz studyjnymi wstawkami; takimi jak odgłosy policyjnego radia i silników odrzutowego samolotu gdzieś w tle. Dopiero „Bombers (Can Open Bomb Bays)” to odwrót od rockowych eksperymentów. To prawdziwy heavy metalowy szlagier, najczystszy Ozzy solo nie tylko w najlepiej znanej formule, ale również w wyśmienitej wokalnej formie. Zadziwia „Pink Clouds And Islands”, nie tylko samą zbieżnością tytułu z tytułami utworów zespołu Pink Floyd, ale także muzyczną formą, niezwykle podobną do dokonań londyńczyków; solowego Gillmoura czy Wrighta, momentami brzmiąc na tyle eksperymentatorsko, że budząc przy tym skojarzenia z klimatem płyty „The Dreaming” samej Kate Bush.

W „Snakes & Ladders” wreszcie słyszę, że mam do czynienia z solowym projektem perkusisty; instrument ten wysunięty został niemal na pierwszy plan, tuż obok rasowych gitarowych solówek i wokalu gitarzysty Rue Phillipsa. Niestety Ward w nim brzmi, jakby utracił cały swój improwizatorski polot, to po prostu kompetentne, mocno ujednolicone granie, jak gdyby muzyk zapragnął powiedzieć swoim słuchaczom, że jeśli liczyli na perkusyjne popisy, to się mocno zawiodą.  W „Light Up The Candles (Let There Be Peace Tonight)” godna uwagi jest jedynie informacja, że przy mikrofonie stanął w nim Jack Bruce. Za to kolejna piosenka z udziałem Ozzy’ego – mowa o „Jack’s Land” – to kwintesencja przebojowego, heavy-metalowego grania z końca lat 80 i początku 90. Dlaczego Ozzy nie zaprosił Warda do jednego ze swoich składów, z którymi zrobił światową karierę, tego nie wiem. Może obawiał się, że razem ruszyliby znowu w tango? Wiem za to, że „Jack’s Land” to kolejna „perełka” w repertuarze tego zasłużonego dla historii hard rocka wokalisty. 

W „Living Naked” upust gitarowej fantazji daje Keith Lynch, jeden z sześciu gitarzystów biorących udział w sesji (pozostali to wspominani już Zakk Wylde, Rue Phillips oraz Malcolm Bruce, Lanny Cordola  i Richard Ward). Udaje mu się nawet w pewnym momencie osiągnąć niemal taką samą ciężkość riffów jak u Iommi’ego, lecz przez większość trwania utworu interesuje go raczej wymiatanie w stylu Van Halena lub Vaia. Tak, „Ward One: Along The Way” to paradoksalnie o wiele bardziej gitarowa płyta niż perkusyjna. „Music For A Raw Nerve Ending” co prawda nie wnosi nic nowego do oblicza albumu, stanowiąc kolejne połączenie charakterystycznej dyspozycji wokalnej Warda, monotonnych rytmów perkusji, gitarowych pasaży i „inżynierskich dogrywek”, ale też stara się nie odstawać od zdefiniowanego od samego początku brzmienia całej płyty, w którego zakresie mieści się także i „Tall Stories” – Bruce ponownie w roli wokalisty, obok wspomagająca go wokalnie w chórkach Lorraine Perry – ale tym razem jego muzyczny wkład odbywa się z o wiele większym polotem niż w przypadku „Light Up The Candles”. O „Sweep” da się powiedzieć tylko tyle, że jego wstęp to niemal zżynka z „Baba O’Riley” z repertuaru The Who (i że perkusista wykazuje na całej płycie o wiele większą inwencję grając swoje partie na klawiszach zamiast na bębnach). W zamykającej płytę kompozycji „Along The Way” można usłyszeć przez chwilę dźwiękową przebitkę, kilka taktów z „Paranoid”, jakby Bill nagle zatęsknił za dawnymi czasami i zapragnął zakończyć własne solowe przedsięwzięcie w stylu onirycznego „Planet Caravan” lub „Solitude”, chociaż jednocześnie na samym jej końcu symbolicznie sobie pogwizduje (czyżby na wspomnianą przeszłość?). 

To nie jest wybitna płyta. Ale to zapis aktywności jednego z legendarnych muzyków, dzięki którym nie umarła (i nigdy nie umrze) rockowa tradycja. Co znamienne, „Ward One: Along The Way” to w znacznej mierze portret wokalisty i kompozytora, aniżeli perkusisty. Na pewno warto zapamiętać z tego albumu przede wszystkim owoc współpracy muzyków wywodzących się z Black Sabbath – utwory „Bombers (Can Open Bomb Bays)” oraz „Jack’s Land”. Że po dziś dzień stanowi on zaprzepaszczoną (nieskonsumowaną) szansę na coś absolutnie rewelacyjnego, dowodzi reaktywacja Sabs z 2011 roku z Ozzym na wokalu, której towarzyszy niezwykle bolesna  i dotkliwa nieobecność Billa Warda. 


Bill Ward, „Ward One: Along The Way”, Chameleon Records, 1990
 
Teledysk do utworu „Bombers (Can Open Bomb Bays)” można obejrzeć tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz