środa, 20 sierpnia 2025

Ozzy umarł i wszystko wskazuje na to, że zrobił to na poważnie


Została po nim muzyka, na której wychowało się całe pokolenie (które de facto mam gdzieś, bo liczy się wyłącznie indywidualne doświadczenie). Zostały po nim płyty, które towarzyszą mi niemal przez całe życie — mityczne artefakty zawierające legendarną muzykę. Odkrywając je jeszcze w czasach PRL-u, nie mogłem tego robić chronologicznie, a tylko od przypadku do przypadku. U mnie wspomniana chronologia płyt nagranych z Ozzym wygląda więc następująco:

  1. Never Say Die!
  2. Black Sabbath
  3. Paranoid
  4. Master of Reality
  5. Vol. 4
  6. Sabotage
  7. Sabbath Bloody Sabbath
  8. Technical Ecstasy

Z kolei mój TOP tych nagrań prezentuje się tak (i jest niezmienny już od kilku dekad):

1. Sabbath Bloody Sabbath


Płyta, którą zabrałbym na bezludną wyspę — jeżeli byłby na niej sprzęt stereo. Utwór tytułowy, „A National Acrobat”, „Sabbra Cadabra”, „Killing Yourself to Live”, „Looking for Today” i „Spiral Architect” to same sztosy. Nigdy wcześniej ani później Black Sabbath nie wyszli tak daleko poza własną hardrockową estetykę. Tu wszystko się zgadza: niezwykle wysoki, arcygenialny melodycznie wokal Ozzy’ego, monumentalne riffy Iommiego, galopujący bas Butlera i swingująca perkusja Warda.

O dziwo, płytę muzycy nagrali, będąc początkowo w fazie permanentnego twórczego kryzysu. Dopiero zmiana otoczenia i wynajęcie nawiedzonego zamku (Clearwell Castle) odblokowało kreatywność. Wyszła im perełka.

Rick Wakeman, który jako zaproszony na sesję gość dograł do niektórych utworów doskonałe partie klawiszy, wspominał potem, że kiedy wszedł do studia nagraniowego, wszyscy muzycy oraz producent płyty byli pijani. Na miejscu, w przytomności, zastał tylko przerażonego asystenta realizatora, który puścił mu nagrane kawałki, w których miały znaleźć się klawisze. Wakeman dograł do nich swoje partie i wrócił do domu. Wcześniej, jako gratyfikację za swój wkład w płytę Sabbath Bloody Sabbath, przyjmował piwo, które zespół chętnie mu stawiał.

I na koniec dygresja: po śmierci Osbourne’a różni dziwni ludzie ochoczo wypowiadali się na temat rzekomych niedostatków jego wokalu („automat”, „wokalne linie melodyczne powtarzały przeważnie riffy Iommiego” i tym podobne bzdury). Owi „mądrale” po koncercie Back to the Beginning powinni zapytać Axla W. Rose’a, czy łatwo mu było na żywo powtórzyć partie wokalne utworu „Sabbath Bloody Sabbath”.



2. Never Say Die!


Nie tak dobra jak Sabbath Bloody Sabbath, ale za to ukochana. Płyta, którą rozmaici krytycy muzyczni przez dekady odsądzali od czci i wiary jako muzyczną oznakę personalnego i twórczego kryzysu grupy. Zespół był w rozsypce — wzajemne relacje, uzależnienia i brak inspiracji sprawiły, że album był chłodno przyjęty. Ostatni album z Ozzym przed jego wyrzuceniem z zespołu — Ozzy opuścił zespół na krótko przed nagraniami, zastąpił go Dave Walker (ex-Fleetwood Mac), ale Ozzy wrócił na ostatnią chwilę.

Tymczasem płyta zawiera tak znakomite, gęste, osnute hardrockowo-jazz-rockową aurą kawałki jak „Johnny Blade”, „Junior’s Eyes”, a zwłaszcza takie złożone formalnie killery jak: „Shock Wave”, „Air Dance” i „Over to You”. Na tych trzech ostatnich mamy Black Sabbath w szczytowej formie.

Kto pragnie dalej kwestionować wokalny geniusz Ozzy’ego, niech porówna wersję „Junior’s Eyes” w wykonaniu Dave’a Walkera (był brany przez zespół pod uwagę jako następca Ozzy’ego po jego pierwszym opuszczeniu składu grupy) z wersją Osbourne’a.



3. Vol. 4


Wspaniałe otwarcie w postaci „Wheels of Confusion” ze znakomitym solo Iommiego (legenda głosi, że jeszcze doskonalszą jego wersję zbyt pospiesznie skasował uczestniczący w sesji inżynier dźwięku), a potem kanonada klasyków w postaci „Supernaut”, „Snowblind”, „St. Vitus Dance”, „Under the Sun”. No i ballada „Changes”, której Yungblud ostatnio podarował drugie życie podczas wykonania Live from Villa Park.

Album tak równy, tak mocno świadczący o rozwoju grupy, że przez to odrobinę przewidywalny. Płyta pierwotnie miała nosić tytuł Snowblind — nazwa była odniesieniem do kokainy, której zespół używał podczas sesji w nadmiarze. Na taki tytuł nie zgodziła się wytwórnia.



4. Paranoid


O dziwo, najmniej na tej płycie lubię jej utwór tytułowy. Zespół potrzebował jeszcze jednego utworu, więc Iommi wymyślił riff, Ozzy zaśpiewał na szybko tekst, a kawałek stał się... największym hitem w karierze Sabbs. No i ta okładka, przygotowana pod pierwotny tytuł albumu — War Pigs — dzieło jakiegoś cholernego przypadku albo indolencji wytwórni.

„War Pigs”, „Iron Man” — tak wykuwał się heavy metal. O tym, że to nigdy nie była jednak muzyka dla osób z wadą słuchu, świadczy utwór „Fairies Wear Boots” (byle gówniarze tego nie zagrają). Absolutny wzór z Sèvres wczesnego Black Sabbath.



5. Black Sabbath


Black Sabbath, podobnie jak Cream, wyszli z bluesa (Cream w nim pozostali). I ten blues słychać jeszcze na ich debiutanckim albumie. „Warning” to na przykład przeróbka utworu zespołu Aynsley Dunbar Retaliation, a w „The Wizard” Ozzy gra na harmonijce ustnej.

Kwintesencją płyty jest jej utwór tytułowy (do spółki z N.I.B.”) — definiujące styl i przekaz grupy, a zarazem powody, przez które zespół przez lata był posądzany o satanizm i propagowanie okultyzmu. Nagranie płyty trwało tylko jeden dzień — zespół zarejestrował swój debiutancki album w ciągu ledwie 12 godzin.



6. Master of Reality


Świetny riff Iommiego — „Sweet Leaf” (i ten jego zapętlony kaszel po zakrztuszeniu się jointem jako intro!). Z kolei w „After Forever” Black Sabbath dosadnie odpowiada tym wszystkim, którzy pragnęli grupę na siłę egzorcyzmować święconą wodą, gdzie mogą ją sobie wlać.

No i posępny „Children of the Grave” — ze względu na swoją wysoką energetyczność wykorzystywany jako stały punkt koncertów. Jest jeszcze pierwszy akustyczny utwór w repertuarze zespołu — „Solitude” (gitarzysta gra w nim również na flecie i fortepianie), który w odróżnieniu od „Children…” nigdy nie został wykonany na żywo.

Na albumie Iommi obniżył strój gitary do C♯ — to wpłynęło na cięższe, bardziej doomowe brzmienie, inspirując całe pokolenie późniejszych kapel metalowych.



7. Sabotage


Tytuł nawiązuje do... sabotażu menedżerskiego — zespół był w konflikcie sądowym z byłym menedżerem, co mocno wpłynęło na klimat albumu.

Płyta, na której wokalista przekonuje mnie najmniej. Niby zawiera świetne utwory, choćby „Hole in the Sky” czy rewelacyjny „Symptom of the Universe” (Ward tu znów pokazuje, jakim świetnym jest perkusistą), ale gdzieś w post-produkcji ten album zaczął brzmieć, jak dla mnie, nazbyt surowo, a wokal Ozzy’ego stał się zadziorny i krzykliwy — z dużą stratą dla melodyjności.

To płyta z obśmianą okładką (Ward w czerwonych rajtuzach, Osbourne w sukience i kozakach), która została zrobiona w pośpiechu i jest często uznawana za jedną z najgorszych — ubrania członków zespołu to podobno były ich codzienne ciuchy (czerwone rajtuzy?!), bo nie planowali pozować do zdjęcia tego dnia.

Nie jestem do końca przekonany do takich utworów jak „Megalomania”, „Am I Going Insane (Radio)” i „The Writ/Blow on a Jug”, ale doceniam je za innowacje.



8. Technical Ecstasy


Dla nieuświadomionych — okładka płyty podobno przedstawia dwa roboty uprawiające miłość na ruchomych schodach. Grafikę stworzyło Hipgnosis — słynne studio projektujące m.in. dla Pink Floyd.

Wciąż nie przekonałem się do tej płyty. Zespół odszedł od ciężkiego brzmienia na rzecz nie do końca udanych eksperymentów. Nawet dwie najlepsze kompozycje: „You Won’t Change Me” i „Dirty Woman” to ledwie cienie tych zarejestrowanych na wcześniejszych albumach. „She’s Gone” to jakby zapowiedź przyszłych łzawych balladek z solowego repertuaru wokalisty (cóż, słucham jego płyt tylko do The Ultimate Sin włącznie), w rodzaju „Dreamer”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz