W którym miejscu znajduje się dzisiaj biografia
i dzieło Ryszarda Milczewskiego-Bruno, zapamiętanego chyba najbardziej w roli
przyjaciela Stachury? Z pewnością umiejscowiona jest w niezasłużonym cieniu, bo
to poeta lepszy od Steda, bardziej wymagający, trudniejszy, a przez to mniej
dostępny. Czyżby za kilkanaście następnych lat postać Bruna miała przetrwać
jedynie w słynnej piosence, która w latach 80-tych rozbrzmiewała niemal na
wszystkich obozach i biwakach, w domach kultury i wszelkiej maści „stachuriadach”?
„Ruszaj się Bruno, idziemy na piwo…”, pisał
Edward Stachura, ale Milczewski-Bruno pozostał raczej „w domu”, w swoim
rodzimym Grudziądzu, gdzie do dzisiaj jest pamiętany, ma tam ulicę swojego
imienia i pamiątkową tablicę na kamienicy, w której mieszkał zdominowany przez
własną prowincję, kochaną i nienawidzoną jednocześne. Grudziądz był usytuowany
podówczas na granicy dwóch województw, stąd poeta często bawił zarówno w
Bydgoszczy jak i w Toruniu, tu i tu postrzegany przez tamtejsze środowiska
raczej jako alkoholik i grafoman, niż autor naginający język do skraju jego
wytrzymałości, tak jak w dedykowanym Stachurze wierszu pt:
"Dziedzictwo": „Trynko żyło moja i
dziedzictwo /Tu worek królików mlecz i gorgula /Kopniak we mnie: nie róża
/Śmieją się murarze ciszy w morwach /A we mnie tak mokro i muzycznie straszno/
Że żyłować teraz tylko mi te wiersze/Aby się rozbudzić i w deski dostać: /W
trumnę albo do ogrodu - -/ Posłusznie się urodziłem bo z pępkiem /Akuszerka to
przyzna choć dawno umarła /Na Twoje ręce będę składał zdania moje zbrzeżne/W
Tarpnie kędy zacny Villon lży w pokrzywach/ Gdy wino pęka w ustach białym
jabłkiem”.
Bruno był człowiekiem, który nie potrafił ukryć
swych antypatii. Mówił wprost. Nie chował żalu w kawiarnianej plotce i dlatego
był tak samotny. Buńczucznie szedł przez życie. Z sercem na ramieniu. Przyjaźń
z nim do łatwych nie należała. W końcu ostatecznie zerwał kontakty ze Stedem,
kiedy ten podobno „ukradł” mu tytuł „Białej lokomotywy” (ślad tego zerwania
widoczny jest we wspomnianej piosence, w która w późniejszych wersjach brzmiała
następująco: „Ruszaj się głowo, idziemy do słońca….”).
Kiedy jeszcze „szorstka” przyjaźń obu poetów
trwała Stachura tak pisał o Milczewskim: „Pociągiem do Wrocławia 15.27
dwie i pół godziny jazdy. Padał śnieg, deszcz i grad. Wiatr porywisty. O 18.00
Klub Nauczycielski na Placu Grunwaldzkim. Wieczór Bruna. Wspaniałe wiersze
Bruna jedyny „zarzut" - naciąganie rzeczywistości do własnego obrazu
świata w tych wierszach. Przesada z tymi nożami. Ataki potem na Bruna ze strony
nauczycieli. Zabrałem głos. Mówiłem. Jak zwykle nie miałem z kim rozmawiać.
Ciężko jest cofać się z miejsca, skąd się jest, do siódmej klasy szkoły
powszechnej. Bruno pokazuje „chwali" się po wieczorze kwitkami, nakazami
kolegium. Nie podoba mi się to. Ciągle to samo. Ciągle to granie na jednej
strunie. Ale co zrobić? Zaprasza mnie do P. Biorę adres, choć wiem, że nie
pojadę”. A jeszcze kiedy indziej tak: „Z Brunem skoczyliśmy na
poboki, do miejscowości Kłódka, gdzie Osa i „Bar nad Osą". Po wielu
straszliwych dniach i nocach samogryzienia się, samozżerania się nawiedził mnie
przepastny apetyt, co było jedną z oznak, z tych raczej nieomylnych, że może udać
mi się kolejne zmartwychwstanie. Bruno zjadł gigant-golonkę, a ja, jak jeden
głupkowaty, cztery talerze wołowych flaków. Potem zakupiliśmy butelkę wina i
udaliśmy się nad rzekę. Rozsiedliśmy się na łące, przy śluzie z mostkiem i było
tak jak powinno być. Wrześniowe sioneczko grzało nasze kości, blask głaskał po
rysach, pasły się krowy, kwitły wysokie mimozy, na drugim brzegu trzyosobowa
rodzina zajęta była bez reszty myciem i pucowaniem szyb i blachy samochodu,
czyli „oczka w głowie", huczała woda jak wielkie roje os, ale nie
przeszkadzając naszym z rzadka rzucanym do siebie słowom, nie wyrywaliśmy sobie
butelki, przekazywaliśmy ją sobie najserdeczniej i naprzemianlegle z rąk do
rąk, w powietrzu snuła się niesamowita, wstrząsająca łagodność”.
Milczewski-Bruno do śmierci zachowywał
bezkompromisową postawę wobec wszelkiej prominencji pseudointelektualistów i
„profesorków”, czym śmiertelnie zraził do siebie m.in. Artura Sandauera.
Towarzyszyła mu „czarna legenda” poety przeklętego, który pomimo swojego
wykształcenia pracował przede wszystkim w przemyśle rolniczo-spożywczym,
najpierw jako fermentator w wytwórni tytoniu, agronom, ogrodnik-kwiaciarz,
instruktor poradnictwa żywieniowego w mleczarni, inspektor plantacyjny w
centrali nasiennej, klasyfikator żywca. W końcu osiadł na etacie w „Faktach”,
do których pisał swoje reportaże. Z tego okresu pochodzi anegdota, jak to
spędzony z innymi literatami do jednego z PGR-ów pod Inowrocławiem - w trakcie
niekończącego się czytania przez dyrektora referatu na temat własnych osiągnięć
nie wytrzymał i powiedział: "Gruby! Skończ wreszcie gadać, tylko pokaż te
świnie!". Nastąpiła konsternacja, aż wreszcie ktoś chcący ratować sytuację
powiedział, że jak się nie uspokoi, to go zamkną do chlewa. Na co Bruno
odpowiedział, że tam na pewno będzie ciekawsze towarzystwo...
Nie interesowało go życie literackie według
ściśle urzędniczych nakazów i formuł. We wniosku o członkostwo w Związku
Literatów Polskich miał napisać: „Jednocześnie informuję, że jako członek ZLP
będę pisał wyłącznie siebie”.
Ryszard Milczewski-Bruno, autor m.in. „Poboków”
i „Nie ma zegarów” zginął tragicznie 17 maja 1979 roku podczas drugiego dnia
Toruńskiego Maja Poetyckiego. Grupa literatów pojechała autobusem do Nowej Wsi
Szlacheckiej, gdzie ZSP w zlokalizowanym tam pałacyku miało swój ośrodek
kulturalno-szkoleniowy. Kilku z nich wraz z Brunem udało się nad jezioro po
drodze kupując kilka butelek wina. Milczewski rozebrał się i wszedł do chłodnej
tafli. Było ciepło, ale nie upalnie. Bruno zaczął płynąć i w pewnym momencie krzyknął:
„Kochani, ja już nie mogę!”. Zaraz potem zniknął pod wodą. Skoczyło za nim
dwóch kolegów, ale nie znaleźli go. Dopiero pod wieczór rybacy przeszukujący
dno kotwiczką wyłowili jego ciało.
Czy to poeta pogrążył się w gorzkim jeziorze, czy
raczej jego gorycz je wypełniła? Któż dzisiaj to może wiedzieć?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz