Steven Wilson to człowiek
niezwykle zapracowany. Wystarczy wspomnieć o jego zespołach, w których realizował
własne muzyczne wizje: Porcupine Tree, Blackfield, No-Man, Bass Communion,Storm
Corrosion, Incredible Expanding Mindfuck. Na jego osobistym koncie należy umieścić również wkład, który zaliczył jako
multiinstrumentalista, producent i kompozytor współpracujący m.in. z Anathemą,
Dream Theater, Opeth, a także z King Crimson, Jethro Tull i Marillion (w roli
osoby dokonującej remasteringu ich starych płyt). Trzeba przyznać, że jest to
kapitał, który dyskontuje współczesne osiągnięcia rocka neoprogresywnego,
haniebnie trącącego myszką (bynajmniej nie komputerową, za to mysim truchłem ze
strychu). Kto nigdy nie odnajdywał rockowej progresji w muzyce takich zespołów
jak m.in. The Flower Kings, Arena, Pendragon, IQ oraz innych tego rodzaju
klonów, koniecznie powinien sięgnąć po coś innego, ale nieco mniej
rozczarowującego. Na przykład po najnowszą progresywną (tak, tak) płytę Wilsona
To The Bone.
Muzyka ze wspomnianej płyty
„Ameryki nie odkrywa” (patrz nagranie tytułowe, rozpoczynające się jak jakiś
odrzut grupy Pink Floyd, ewentualnie Supertramp), to porządny „art-rockowy muzak”
(określenie poniekąd specjalnie prowokacyjne) do przyjemnego słuchania. Próżno
na nim szukać czegoś podobnie inspirującego jak dźwięki zarejestrowane przed laty na Stupid Dream. Zamiast tego
otrzymujemy utwór Nowhere Now, muzykę
do windy (może nie w rodzaju tej zamontowanej w wieżowcu na moim osiedlu), lecz
mimo wszystko przeznaczoną do odtwarzania w kabinie dźwigu pasażerskiego dla
maksimum sześciu osób. Ta liczba niech stanie się symbolem jakości usług
windziarza, który chciał nas przetransportować w rejony kosmiczne, ale
ograniczył go strop szybu. Osiada więc niekiedy na laurach, w piwnicy rozbrzmiewającej
melodiami w rodzaju Sussudio (taki
żart). A więc klęska? Nie, a nawet wcale nie. Zwłaszcza tam, gdzie Wilson udanie
naśladuje pop-rock, na przykład w Pariah,
słodko-gorzko-lirycznym, chwytliwym melodycznie duecie z Ninet Tayeb, który
naprawdę przyjemnie się słucha. I który stał się jednocześnie przekleństwem To The Bone, zaliczanej z jego powodu przez
co niektórych zniecierpliwionych recenzentów do kategorii „muzyki do radia”
(niechby spróbowali na jakiejś play-liście umieścić nudnawy, przydługi Detonation). O ile jednak na poprzednim albumie Hand. Cannot. Erase na czytniku compact
playera często pojawiała się liczba „66”, jako wyraz artystowskiego uniesienia
(w tej skali „666” to już szał twórczy), tymczasem To The Bone to skromna „6” plus, a to ze względu na ewidentnie wciąż
ambitne podejście Wilsona do tworzenia muzyki (co niekiedy obraca się przeciwko
niemu, na przykład w kolejnym, tym razem już „poważniejszym”, ale wciąż „bezpłciowym”
muzycznie duecie ze szwajcarską wokalistką Sophie Hunger w Song Of I).
Nowy solowy album Steve Wilsona posiada
jakby dwa bieguny tej samej przeciętności. Na jednym znajduje się kompletnie
nieistotny, akustyczny Blank Tapes,
na drugim brit-popowy, gitarowy i hałaśliwy People
Who Eat Darkness. Wartością dodaną jest to, co pomiędzy: podniosły,
emocjonalny, i nareszcie progresywny Refuge,
z partią harmonijki ustnej Marka Felthmana (wcześniej udzielającego się na
płytach Talk Talk i w utworze Archive Again),
czy wzbogacony chóralną partią Song Of
Unborn. Tak więc, co? Pospolity pop? Nie, ambitny rock (The Same Asylum
as Before), ale chwilowo totalnie zagubiony (Permanating).
Steve Wilson, To the
Bone. Caroline International, 2017
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz