Po raz pierwszy zdarza mi się
recenzować twórczość kompletnie nieznanej mi grupy – i trochę po dyletancku –
nie zamierzam sprawdzać, co jest do znalezienia na temat Pull No Punches w
necie. Wystarczy mi jedna, jedyna wskazówka: zespół pochodzi z Italii, ale na
szczęście nie jest przedstawicielem Italo-Disco. Przy okazji tej skąpej
informacji, od razu przychodzi mi na myśl pewna historia: kilkanaście lat temu,
na skutek zbiegu nieznanych mi bliżej okoliczności w sali tomaszowskiego kina
„Włókniarz” odbył się koncert włoskiej grupy – Prima Linea (albo Primera Linea – pamięć zawodzi). Pojawiła się na nim
zaledwie garstka słuchaczy, których można było policzyć na palcach. Włosi
zagrali wtedy z czadem, udanie łącząc „power” z fajną melodyką. W ich muzyce
było coś z RATM, coś z RCHCP i jakaś niesamowita progresja.
Kto wtedy nie był na tym
koncercie, niech żałuje, tak jak pożałuje każdy, kto nigdy nie posłucha płyty
Pull No Punches „Shooting Stars and Marshmallow”. Już pierwsze takty „2.43”
przekonują, że mamy tu do czynienia z grupą usytuowaną gdzieś pomiędzy grunge a
post rockiem. Cechą charakterystyczna tej muzyki jest dbanie o melodię i
odpowiednio rozłożone akcenty kompozycyjne podparte wykonawczą sprawnością.
Zakres podobieństw jest ogromny. Od Ocean Colour Scene po Dave Matthews Band w
hipnotycznym „Breaker”. „Sometimes” praktycznie mógłby znaleźć się na każdym
albumie takich grup z lat dziewięćdziesiątych, jak Soul Asylum, Blind Melon,
Stone Temple Pilots. Nieco mocniejszy
„Myself”, ballada „Hate and Love” dowodzą, że Pull No Punches to zespół grający
muzykę na światowym poziomie. Zupełnie nie spóźnioną, jeśli brać pod uwagę
współczesne gatunkowe normy. „Hate and Love” może mierzyć się z każdą piosenką,
także i w tym przypadku, gdyby musiała rywalizować, z którymś z przebojów Kings
of Leon.
„Mr. Driver” ma rewelacyjny „flow” i ten charakterystyczny
grunge’owy „wokal z
tłumikiem”, co jakiś czas przełamywany gitarowymi interwałami. Gdyby został
zaśpiewany nieco mrocznej, zagrany o kilka strojów niżej nie uwierzylibyście,
że tego nie gra Alice In Chains. „Yesterday and Tomorrow” to kolejna ballada na
„Shooting Stars…”, którą powinno się słuchać z zamkniętymi oczami. Nie potrzeba
dużo wyobraźni, żeby pomyśleć, iż natknęliśmy się na jakąś nieznaną kompozycję
Jeffa Buckleya. Chociażby to pokazuje klasę wokalisty, swobodnie poruszającego
się po różnych stylistykach. „Yesterday and Tomorrow” to tylko jego głos i
dźwięki akustycznej gitary…„Bleed” spodoba się każdemu, kto uwielbia motorykę i
wyraziste riffy. Wokalista „pieje” jak należy, muzycy napędzają się wzajemnie,
acz delikatnie, jakby nad ich „pędem” unosi się duch dawno zapomnianego i
odrobinę zbyt przebojowego Billy’ego Idola. Na tym tle „Waking Up” wzrusza, bo
cofa nas do czasów kraciastych koszul i MTV. Zanim zacznie się „Soul to
Squeeze” pamięć mamy już całkiem odświeżoną i wraca do nas podejrzenie, że w
tym utworze musiał maczać palce genialny Dave z dalekiego RPA.
Mając w pamięci poziom, który na
żywo zaprezentował przed laty zespół Prima Linea (kilka lat temu natrafiłem na ich Ep-kę,
ale chulerka, przegapiłem sprawę), nie ma miejsca na zdziwienie,
że muzyka Pull No Punches znacznie odbiega in plus od tzw. „średniej
krajowej”. Gdyby ktoś powiedział mi, że to nieznany zespół z okolic Seattle, albo Johannesburga,
uwierzyłbym bez problemu. I to się muzykom chwali, to się liczy.
PS. Z ostatniej chwili, a
właściwie prosto z allegro – wzbogaciłem się o kompakty kolejnych Włochów –
Absinthe, Never2late, Anderson i Fallingice.
Pull No Punches,
„Shooting Stars and Marshmallow”. SFEM – The Lads Productions
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz