niedziela, 26 października 2025

Ozzy umarł – moim zdaniem, nie wyszedł mu ten żart


10 czerwca 1998 roku spełniło się moje wielkie marzenie. Tego dnia katowicki Spodek wypełnił się ciężkimi riffami, mroczną atmosferą i euforią fanów – wszystko za sprawą legendarnego koncertu Black Sabbath. To był jeden z najważniejszych momentów w historii rocka w Polsce, bo po raz pierwszy wystąpił u nas niemal klasyczny skład zespołu: Ozzy Osbourne (wokal), Tony Iommi (gitara) i Geezer Butler (bas). Billa Warda, który wówczas zmagał się z poważnymi problemami zdrowotnymi, zastąpił na perkusji inny legendarny muzyk – Vinny Appice.

Koncert odbył się w ramach trasy „1998 European Festival Tour”. Dla takich fanów jak ja – czekających na ten moment niemal całe życie – był to wieczór niemal mistyczny. W powietrzu czuć było coś więcej niż tylko zapach potu i papierosów – to była czysta, surowa ekscytacja. Ludzie zjechali się z całej Polski. Czułeś, że to nie jest po prostu koncert – to był rytuał. Spotkanie z legendą, która zrodziła cały gatunek.

Spodek wypełnił się po brzegi – bilety wyprzedały się błyskawicznie. Kupiłem bilet na płytę – kosztował równo 100 zł. Już od wczesnych godzin popołudniowych przed halą gromadzili się fani w czarnych koszulkach, z logo zespołu i nietoperzem – jednym z symboli Sabbath. Wewnątrz panowała gęsta, elektryzująca atmosfera oczekiwania.

Ale najpierw trzeba było „przetrwać” supporty – Coal Chamber, Sweet Noise (który zastąpił zapowiadany Neurosis) oraz Halloween. W sumie około pięciu godzin z tysiącem skaczących, wrzeszczących i pogujących wariatów na plecach. Przetrwałem – bo warto było.

Chwila przed rozpoczęciem koncertu Black Sabbath była jak cisza przed burzą. Napięcie wisiało w powietrzu – niemal fizycznie wyczuwalne. Moje umęczone do granic możliwości ciało dosłownie zmartwychwstało. I wtedy... gasną światła. Intro. Iommi wychodzi pierwszy. Ozzy za nim. Publika eksploduje. A potem: War Pigs”. I wszystko inne przestaje mieć znaczenie.

Sala eksplodowała. Black Sabbath zagrali z potężną mocą i precyzją. Ozzy – mimo upływu lat – był w świetnej formie scenicznej. Cały czas był w kontakcie z publicznością, skakał, krzyczał „I can’t f***ing hear you!”, klaskał, wylewał wodę na publikę i na siebie. W pewnym momencie nawet pokazał publiczności tyłek. Iommi? Żywa legenda. Każdy riff wbijał się prosto w klatkę piersiową. Geezer i Appice stworzyli rytmiczną ścianę dźwięku, która niosła całość z brutalną konsekwencją.

Setlista to była esencja Sabbath:

1.     War Pigs

2.     N.I.B.

3.     Fairies Wear Boots

4.     Snowblind

5.     Into the Void

6.     Spiral Architect

7.     Lord of This World

8.     Sweet Leaf

9.     Sabbath Bloody Sabbath

10.  Electric Funeral

11.  Black Sabbath

12.  Iron Man

13.  Children of the Grave

14.  Paranoid (bis)

Dźwięk w Spodku był dokładnie taki, jakiego oczekiwali fani – ciężki, brudny, mroczny. W czasie koncertu zlały się wszystkie granice – między sceną a publiką, między przeszłością a teraźniejszością, między dźwiękiem a ciałem. Nie pamiętam dokładnie, ile trwał ich występ. Półtorej godziny? Może więcej? To i tak bez znaczenia – czas wtedy przestał istnieć. Byliśmy razem, w jednym transie.

Pod sceną był kocioł, ale to nie było bezmyślne szaleństwo – było w tym coś wspólnotowego. Jakbyśmy razem przeżywali coś większego niż tylko muzykę. Tuż obok mnie „bujał się” Maciej Maleńczuk – ale wtedy miałem go gdzieś. Liczył się tylko Sabbath.

Wychodząc ze Spodka, zaniemówiłem – od darcia się przez cały koncert. Każdy z nas, fanów, miał na twarzy to samo: niedowierzanie i zachwyt. Bo tamtego wieczoru wydarzyło się coś magicznego. Black Sabbath nie tylko zagrali koncert – oni przywrócili ducha. Pokazali, dlaczego są fundamentem wszystkiego, co kochamy w ciężkiej muzyce.

Jeśli ktoś kiedyś zapyta mnie, co to znaczy być fanem rocka  – opowiem mu o tym wieczorze. O 10 czerwca 1998 roku. O dźwiękach, które wciąż mam w głowie. O ciemności, która miała w sobie więcej światła niż tysiące reflektorów.

To był mój jedyny koncert Black Sabbath. Miałem wtedy 32 lata, Ozzy – 50. Zostało mu jeszcze 26 lat życia. W 2014 gościli ponownie w Polsce – w łódzkiej Atlas Arenie, promując swój album „13”. Znów bez Warda. Ale bilety kosztowały już 5–10 razy więcej niż te na Spodek.

Ostatni raz zagrali 25 lipca 2025 roku, na stadionie Villa Park w Birmingham – tam, gdzie wszystko się zaczęło. Po 20 latach zespół w klasycznym składzie: Ozzy, Tony, Geezer i Bill – wystąpili razem po raz ostatni. Wcześniej przez 10 godzin na scenie pojawiały się legendy metalu: Metallica, Guns N’ Roses i wielu innych. Kupiłem bilet z tego koncertu przez OLX – dziś trzymam go obok biletu z Katowic. Te dwa bilety spinają historię, która właśnie się zamknęła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz