Przyznaję, śledziłem
zamieszczane w mediach opinie na temat nowych, hollywoodzkich filmów: „Jokera:
Folie á Deux” i „Gladiator II”. Więcej, oba obrazy zdarzyło mi się
obejrzeć z mocno średnim zainteresowaniem. Krótko mówiąc, pierwszy nie jest
taki zły, jak się o nim powszechnie sądzi, drugi to w mojej opinii straszny
gniot. Żeby się jakoś odtruć, zaaplikowałem sobie kolejny seans z filmem
„Withnail i ja” z 1987 roku w reżyserii Bruce’a Robinsona.
Fabuła obrazu
jest prosta (w każdym razie nie ma w niej scen z gladiatorem dosiadającym
nosorożca i z rekinami pływającymi w zalanym słoną wodą w Koloseum). Opowiada o
dwóch bezrobotnych młodych aktorach, bez pieniędzy i widoków na przyszłość,
wynajmujących ponurą norę gdzieś na przedmieściach Londynu, których codzienne
menu składa się z alkoholu, marihuany i LSD, co powoduje, że w ich życiorysach
pojawiają się długie, niekontrolowane przerwy. Nagle, z pewnym zdumieniem
konstatują, że do końca dekady lat sześćdziesiątych pozostało zaledwie
dziewięćdziesiąt dni. Spłukani, nie do końca przytomni postanawiają wyruszyć na
wieś i spędzić oczyszczający wewnętrznie weekend w prymitywnej chacie
ekscentrycznego Monty'ego, wuja jednego z nich (Withnaila), który zresztą w
pewnym momencie pojawia się z wizytą i
wyraźnymi erotycznymi zamiarami.
Czy zaplanowany reset się uda? I
tak, i nie. Nadal pozostaną pod wpływem używek, z poczuciem schyłku pewnej
epoki, zagubieni w miejskiej (a teraz wiejskiej) dżungli. Telegram, który
dotrze do przyjaciela Withnaila z informacją, iż otrzymał główną rolę w pewnym
teatralnym przedsięwzięciu, wymusza ich powrót do Londynu i rozstanie, które
tak naprawdę jest dla obu końcem przyjaźni, ale i pewnej epoki.
„Withnail i ja” spowity jest hippisowską aurą i
towarzyszącą jej dekadencją. Film powstał w wytwórni założonej przez
słynnego Beatlesa – Georga Harrisona, który po sfinansowaniu monty
python’owskiego „Żywotu Briana” założył HandMade Films. Wytwórnia w historii
brytyjskiego kina zasłynęła etosem produkcji niesztampowych filmów, których
nikt inny nie chciał produkować. Zupełnie niespodziewanie obraz osiągnął sukces, na który nikt nie liczył. No i pomógł
zmienić brytyjskie kino, z upływem lat stając się dziełem kultowym.
Dwójkę głównych bohaterów grają Richard E. Grant
(Withnail) oraz Paul McGann (i ja). W scenariuszu bohater grany przez
Paula McGanna nazywa się Marwood, choć na ekranie w napisach figuruje tylko
jako „ja”. Powszechnie uważa się, że imię tego bohatera brzmi Peter, ponieważ w
czasie wizyty u wujka Monty'ego, Withnail zwraca się tak do niego i wspomina,
że Peter ma przesłuchanie na angaż w teatrze. Co ciekawe, grający w filmie wiecznie napranego i upalonego Withnaila Richard E. Grant jest
niepalącym abstynentem. Pierwotnie rolę Petera Marwooda miał zagrać Daniel Day-Lewis,
ale wybrał angaż w „Nieznośnej lekkości bytu” Kaufmana.
Film „zaludniają” dwie inne
znakomicie zagrane postaci. Wujek Monty (Richard Griffiths), świetnie oddający
wizerunek homoseksualisty i podupadłego arystokraty z angielskich sfer wyższych
oraz Danny, diler narkotyków i domorosły filozof (w tej roli Ralph Brown).
Brown na przesłuchanie do filmu przyszedł ubrany tak jak postać Danny’ego;
z długimi włosami i pomalowanymi paznokciami. Reżyserowi spodobało się to i
Brown otrzymał angaż.
Interesująca jest również postać
reżysera, Bruce’a Robinsona, który jest też scenarzystą („Pola śmierci”,
„Dziennik zakrapiany rumem”) i powieściopisarzem. Pierwotnie scenariusz filmu
miał być powieścią, której zakończenie było zgoła inne. Whithnail wraca do
swego mieszkania, ładuje karabin, który zabrał z domku na farmie Monty’ego.
Następnie wlewa do lufy wino, wypija je, po czym pociąga za spust popełniając
samobójstwo.
Robinson udzielał się również
aktorsko. Moja ulubiona rola to postać Briana Lowella w filmie „Szalona kapela”,
byłego gitarzysty i lidera rockowego zespołu Strange Fruit, który przez
narkotyki i kłopoty z samym sobą jest rezydentem zakładu psychiatrycznego,
gdzie odnajdują go po dwudziestu latach pozostali członkowie grupy. Ich zamiarem
jest powrót na scenę po tak długiej przerwie. Jego postać w jakiś
nie do końca przeze mnie rozpoznany sposób spaja te dwa filmy (gatunkowo
całkiem odmienne), które wiele mówią o niełatwym życiu artystów, kontrkulturze
i buncie, przejawiającym się próbą życia na własnych warunkach.
W ostatniej scenie filmu „Withnail
i ja” Richard E. Grant odprowadza świeżo wykąpanego, ostrzyżonego i ogolonego
Paula McGanna przez zalany deszczem park ku nowemu życiu, z poczuciem, że jego własne
aktorstwo już na zawsze zakotwiczyło w nędznym podlondyńskim lokum
(przynajmniej do czasu eksmisji) bez widoków na przyszłość. Po przygnębiającym pożegnaniu,
osamotniony, recytuje Szekspira (i nie bez powodu jest to znamienny cytat z
„Hamleta”): „Od niejakiego czasu, nie wiem skąd, ze szczętem humor straciłem;
zarzuciłem dawne przywyknienia i w tak ponure wpadłem usposobienie, że ten
piękny obszar ziemski pustynią mi się wydaje (…). Jak doskonałym tworem jest człowiek! Jak
wielkim przez rozum! Jak niewyczerpanym w swych zdolnościach! Jak szlachetnym
postawą i w poruszeniach! Czynami podobnymi do anioła, pojętnością zbliżonym do
bóstwa! Ozdobą on i zaszczytem świata. Arcytypem wszech jestestw! A przecież czymże
jest dla mnie ta kwintesencja prochu?”).
Znamienne, że Bruce Robinson
dołożył do filmu „Withnail i ja” pieniądze z własnej gaży reżysera. Studio
HandMade Films zatrzymało 30 tysięcy funtów, które miało być przeznaczone na
jego wynagrodzenie, by zrealizować sceny, w których Withnail i Marwood docierają
w czasie ulewy starym gratem z Londynu do domku wujka Monty’ego. Producenci
byli przekonani, że sceny te nie są potrzebne, lecz reżyser przekonał ich, że
są wręcz niezbędne. Gdy film odniósł sukces, Robinson nigdy nie upomniał się o
zwrot pieniędzy.
Podobnie jak i ja nie upomnę się o zwrot pieniędzy za bilet na seans „Gladiatora II”. Taki jestem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz