Pierwszy
numer Kwartalnika Artystyczno-Literackiego „Afront” zawierał pakiet moich
premierowych wierszy. Miałem też przyjemność uczestniczyć w jego promocji w
Instytucie Mikołowskim. W drugim numerze pisma zainteresowani czytelnicy
odnajdą kolejne ślady mojej aktywności – recenzję najnowszego dzieła muzycznego
Rogera Watersa oraz rozmowę, którą przeprowadziłem z Maciejem Meleckim wokół
książki Rafała Wojaczka „Nie te czasy. Utwory nieznane”. Najnowszy numer
promowany był w Łodzi, 19 października. Zachęcam do zdobycia aktualnego numeru „Afrontu”,
w którym znaleźć można wiele innych ciekawych materiałów. Poniżej zaś wyimki z przeze
mnie anonsowanych:
„(…) Opuśćmy na chwilę ten muzyczny McDonald’s, żeby przyjrzeć się idei: Is This the Life We Really Want? Waters
pokrótce odpowiedział sobie na to pytanie, jeżdżąc po całym świecie z
repertuarem The Dark Side of the Moon,
a w ramach wielkich, stadionowych widowisk – z The Wall. Wymowa obu dzieł przez wszystkie te lata nie straciła na
znaczeniu: nadal nie poradziliśmy sobie z upływem czasu,
nieuchronnie przybliżającego nas do śmierci. Nie odpowiedzieliśmy także na
pytanie, jak nie zagubić się w bezmyślnej pogoni za iluzorycznym szczęściem,
materialnymi dobrami, które w ostatecznym rozrachunku okazują się „prochem na
wietrze”? Wciąż oddzielamy się od siebie murem niezrozumienia i nienawiści.
Zgorzkniały (ale i proroczy) Waters pojął ten brak wiążącego sposobu na
rozwiązanie bolączek współczesnego świata na
tyle osobiście, żeby teraz nie przebierać zbytnio w dosadnych słowach.
Usłyszymy więc kilka „fucków” (najwięcej tych skierowanych do Donalda Trumpa), poza tym jedno wielkie oskarżenie społeczeństwa,
które samo zgotowało sobie taki, a nie inny los,
otumanione przez chciwych polityków, wielkie koncerny i chodzące na ich smyczy
media (…)”.
„(…)
PG: W szesnastu teczkach, które odnalazłeś wspólnie z Konradem Wojtyłą w
Bibliotece Ossolineum we Wrocławiu, znalazło się sześćdziesiąt siedem
nieznanych wierszy, osiem tekstów prozatorskich oraz pełna wersja „Dziennika
dla Teresy” (zapis
korespondencji między Rafałem Wojaczkiem a jego miłością i muzą, Teresą
Ziomber). Co z tego materiału wnosi najwięcej zaskakującego dla czytelnika od
lat zapoznanego z twórczością pisarza?
MM: Mamy w naszej książce sporą część
wierszy Wojaczka z jego pierwszego okresu twórczości – bardzo bezpośrednich,
gwałtownych, oddających silne turbulencje wywołane stanem narastającego lęku, w
których remedium na jego złagodzenie okazuje przemożna potrzeba schowania się w
drugim człowieku, co wiąże się bezpośrednio z naruszaniem tabu i przekraczaniem
konwencjonalnych norm. Wiersze z późniejszych lat odznaczają się potęgowaniem
barokowej wyobraźni, służącej poecie do wyłaniania szerszej perspektywy, w
której podmiotowe zestrojenia wizji ziemskich losów osamotnionej jednostki
kontaminowane są z głodem religijnym i jednocześnie z dotkliwym poczuciem znikliwości
samego życia. Frapujące są też wiersze z ostatniej fazy twórczości – jak np.
wiersz Mirecka, podany w formie
monodramu. Same wiersze z pewnością bardzo mocno dookreśla właśnie Dziennik mikołowski pisany w 1966 r. dla
Teresy Ziomber. Jest tam przedstawiony proces powstawania dla niej wiersza, z
jednoczesnymi zapisami - urywkami odnoszącymi się do stanu psychicznego i
mentalnego jego autora. Innymi słowy, jest to spory tygiel różnych sekwencji
przybliżających czytelnikowi spektrum zajmujących Wojaczka naonczas spraw.
Całość dopełnia nieznana wcześniej proza…
No
właśnie. Na okładce teczki, w której znalazła się odkryta przez Wojtyłę oraz
Ciebie proza, znajduje się odręczny – jak wiemy to dziś z wydanej właśnie
książki – w swojej indywidualnej ocenie bardzo mylący zapisek jej autora, który
brzmi: „Bardzo zła proza – Rafał Wojaczek”.
Tymczasem jej zawartość zaskakuje nie tylko z powodu oczywistej literackiej
jakości…
Zaskakuje – tak sądzę – przede wszystkim
sam fakt, że w archiwum spuścizny literackiej Wojaczka znajdowała się proza w
postaci ośmiu opowiadań, która – do momentu naszej kwerendy – w ogóle nie była
przeglądana, więc o jej istnieniu właściwie nie wiedział nikt, choć jej obecność
w zasobach Biblioteki Ossolineum jest wyszczególniona w książce – wydanej przez
BO w 2001 r. - zawierającej pełen inwentarz zbiorów rękopiśmiennych autorów,
których spuścizna jest zdeponowana we wrocławskiej Bibliotece. A więc nikt po
to nigdy nie sięgnął. Kiedy zaczynaliśmy przeglądać owe opowiadania,
wiedzieliśmy już, że jesteśmy niemal sensacyjnego odkrycia, albowiem fakt jej
istnienia ewidentnie podważa utrzymywaną od 40 lat tezę, że Wojaczek był tylko
autorem tomu opowiadań pt. „Sanatorium”. Był to dla nas oczywisty sygnał do
podjęcia wzmożonych prac redakcyjnych nad owym opowiadaniami i poważny zaczyn
pomysłu wydania ich – wraz z nieznanymi wierszami – w jednym tomie. Jakość tych
próz jest – jak większość tego, co stworzył Wojaczek – zdumiewająca. Ich
skupiony, a zarazem wielce wyrafinowany język, tematyczna ekspozycja związana z
dbałością o dobywanie egzystencjalnego anturażu , narracja oparta częstokroć na
monologu wewnętrznym lub na konceptualnym toku opowieści i swoisty klimat wywiedziony z radykalnego,
transgresyjnego ruchu oscylującego wokół gwałtownego naruszania sacrum – to - w
telegraficznym skrócie – kwintesencja prozatorskiego stylu Wojaczka,
ufundowanego na bardzo precyzyjnym, skrupulatnym odmalowywaniu poczynań jego
bohatera, uwikłanego w szereg zdarzeń, posiadających silne zakotwiczenie w
biografii autora.
Wspomniane
rękopisy zostały
zdeponowane przez brata poety Andrzeja Wojaczka już w 1986 r., a ich dokładny
spis zawartości znajdował się w opublikowanym przez bibliotekę inwentarzu
rękopisów z 2003 r. Jak to możliwe, że tak długo musiały czekać na swoje
odkrycie, pomimo, że już w roku 2014 wydany nakładem Biura Literackiego tom
„Wiersze i proza 1964-1971” zapowiadano jako „najpełniejszy zbiór utworów
Rafała Wojaczka”. Jak to świadczy o jakości dotychczasowych badań nad spuścizną
autora „Sezonu”?
Kwestia ta jest dla mnie też zagadką.
Nie wiem, dlaczego tak się stało, że w szeregu wydań twórczości Wojaczka
opierano się tylko na tym, co jakoś było już dostępne, na przykład w innych publikacjach
książkowych, natomiast nie sięgano po rzeczy, chociażby, rozproszone lub
rozsiane, nie mówiąc już o rzeczach spoczywających w archiwach. Myślę, że
właśnie nasza książka uświadamia ów rozziew bardzo mocno, ponieważ wykazuje
wręcz wielość zaniechań, mankamentów i przeoczeń w opracowywaniu owych książek,
które – intencjonalnie – miały uchodzić za działa zamknięte. Podejrzewam też,
że cała ta sytuacja jest pochodną pewnych zawierzeń – szczególnie ma to miejsce
w przypadku prozy.
W
tej samej bibliotece wrocławskiego Ossolineum rok wcześniej Radosław Młynarczyk
odnalazł trzy rękopisy „Wilka”, zaginionej powieść Marka Hłaski. Zrobił się
wtedy wielki szum medialny podobny temu, jaki pojawił się przy okazji wydania
„Kronosa”, intymnego dziennika Gombrowicza. Do dzisiaj nie wiem, czy jego
opublikowanie to było wielkie wydarzenie, czy raczej literacki humbug? „Nie te
czasy. Utwory nieznane” humbugiem z pewnością nie są, a jednak waszemu odkryciu
nie towarzyszy choćby zbliżona do tamtych obróbka medialna…
Trudno byłoby się spodziewać jakiejś
poważniejszej obróbki medialnej względem takiej książki jak ta, chociażby z
racji tego, że posiada ona absolutnie niekomercyjny charakter. To książka dla
„wtajemniczonych”. Aczkolwiek sama „obróbka medialna” – co warto chyba
podkreślić - nie jest wynikiem przeogromnego zaaferowania daną książka, tylko
sumami pieniędzy, jakie dane wydawnictwo przeznacza na jej promocję, chcąc
nagłośnić daną pozycję jak najszerzej. My takich kwot bynajmniej nie mieliśmy,
ale i też nigdy nie myśleliśmy o reklamowaniu naszych wydawnictw w ten sposób.
Po paru tygodniach od publikacji Nie tych
czasów ukazały się trzy recenzje w styczniu 2017 r. (Instytut Książki,
Dwutygodnik i Newsweek), niezliczona ilość informacji o tym, że książka się
ukazała, i odnotowujemy bardzo dobrą jej sprzedaż. A to dopiero początek
drogi.
Czy
w czasach, w których społeczeństwu od wielu już lat serwuje się politycznego
„zakalca”, a w niewielkim tylko stopniu niezależne od polityki kulturalnej
państwa samorządy realizują ustawę o organizowaniu i prowadzeniu działalności
kulturalnej głównie metodą „igrzysk”, poszukiwanie literackiego świętego Graala
ma jeszcze sens? Czy właśnie – ma sens tym bardziej?
Zdecydowanie to drugie. Ma sens tym
bardziej, i to w poprzek tego, co zaczyna się gwałtownie wdzierać do życia
literackiego. Od parunastu miesięcy obserwujemy tępe, toporne i ręczne
wygaszanie kultury literackiej w tym kraju, wygaszanie – dodajmy - oparte na nie dotowaniu wydawnictw i
przedsięwzięć literackich, które nie zawierają w sobie czynnika narodowo-
katolickiego, czyli jedynie słusznego, uznawanego i preferowanego przez
brunatnie obecnie rządzących. Tak więc dobywanie działań wszelakich – już
niezależnie od ich charakteru – które będą zawierały w sobie i kontynuowały
zarazem wolność i swobodę artystyczną, niezależnych od suto opłacanych
realizacji pod kątem ustanawianych wymogów, może okazać się jedyną szansą
ocalenia przed tym dyktatem. Świętym Graalem może, po prostu, za niedługo stać
się wydanie tomu wierszy czy książki, które nie będą miały nic wspólnego z
takimi aspektami, które są tak stanowczo lansowane przez rządową politykę
kulturalną. Brzmi to przerażająco. Ale tak właśnie się obecnie dzieje (…)”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz