W stałej rubryce „Nóż w płycie”, publikowanej w łódzkich „Arteriach” tym razem o
płycie Davida Bowiego, Blackstar.
„To niesłychana sztampa napisać, że David
Bowie był rockowym kameleonem. Pójdźmy jednak tym tropem. Jak wiadomo, gady te
słyną ze zdolności do błyskawicznej zmiany ubarwienia. Wbrew powszechnemu
przekonaniu nie czynią tego, żeby dostosowywać się do barwy otoczenia;
zmieniają kolor skóry wraz ze zmianą stanu fizyczno-emocjonalnego. Komunikują
się również w ten sposób z innymi osobnikami. Od chwili, w której David Robert
Jones zamienił się w Davida Bowie, już nigdy nie zamierzał upodabniać się do
kogokolwiek (kto myśli inaczej, musi to natychmiast odszczekać!). Zamiast tego
nieustannie wprowadzał fanów w osłupienie licznymi wersjami samego siebie. Do
końca. Wystarczy poczytać pierwsze omówienia Blackstar, pozbawione
jeszcze kontekstu wynikającego ze śmierci artysty: „Maluczcy truchleją. A
ja wśród nich”.
Wróćmy jeszcze na chwilę do
kameleonowatej jaszczurki, nazywanej z greckiego chamailéōn – „lwem na ziemi”. Bowie w samej istocie był gatunkiem królewskim, artystą przez
wielkie „A”, z którego dziełami nieustannie należało się od nowa mierzyć,
akceptując bądź odrzucając każde z osobna (przeciwstawiając Let’s Dance takiemu na przykład Outside, czy Black Tie, White Noise (...)”.
Cały tekst na łamach „Arterii” nr 1/ (23) 2016. Zainteresowanych zapraszam do lektury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz