piątek, 12 grudnia 2014

Albo-albo

Clann Zú to jedna z licznych grup, która nigdy nie zdobyła należytego uznania. Jak zwykle w takich przypadkach bywa, na pewnym etapie kariery zabrakło jej szczęścia, albo determinacji. Pozostała muzyka, której towarzyszy smutna konstatacja, że sprawiedliwości nie ma (napis o tej treści powinien być wykuty nie tylko na gmachach sądów, ale także umieszczany w postaci stosownej wlepki na niedocenianych płytach).

Zespół powstał w 1999 roku w Melbourne. Wokalista Declan De Barra (śpiew, bodhrán) urodził się w Irlandii, jednak w roku 1988 przeprowadził się do Australii, gdzie kontynuował działalność muzyczną z grupą Non Intentional Lifeform. Powstanie Clann Zú było efektem spotkania De Barry z Russellem Fawcusem (skrzypce i keyboard) i braćmi Benjaminem (gitara) i Liamem (bas) Andrews (pochodzącymi z USA). Po pewnym czasie do ekipy dołączył Lach Wooden – odpowiedzialny za dźwięk podczas występów na żywo. Biografia Clann Zú jest stosunkowo krótka: w roku 2000 wydali swój pierwszy singiel Clann Zú, w 2003 płytę zatytułowaną Rua, zaś w 2004 album Black Coats and Bandages. Rok później grupa rozwiązała się. Co pozostawiła po sobie? Przede wszystkim mocne dowody na to, że nie ma potrzeby nagrywania 50 płyt przez kolejnych 50 lat, by pozostawić cokolwiek. Jeden singiel i dwa pełnoprawne albumy: tyle wystarczyło, aby niewiedza o przynajmniej jednym z nich okazywała się popełnianiem faux pas

Mowa tu o albumie Rua; dziele na wskroś eklektycznym; wrzącym muzycznym tyglu z mieszanką stylów: od rocka, punka i elektroniki przez jazz, folk, muzykę klasyczną, a nawet przyśpiewki ludowe. Niezwykle świeżym, budującym wiarę w to, iż muzyka rockowa jest w stanie co pewien czas przechodzić lifting, nieustannie eksperymentując i poszukując kolejnych środków wyrazu. O tej muzyce ktoś już kiedyś napisał, że odbiera się ją, jak niepewną, smutną atmosferę przepełnioną zapachem jesiennego deszczu w środku australijskiej pustyni. Coś w tym jest. Na szczęście, porażające epickim rozmachem, wypełnione bólem i melancholią piosenki Declana De Barry i s-ki, wciąż zjednują sobie nowych fanów, którzy dopiero po latach odkrywają po ten niezwykły przypadek muzyczny, jakim jest bez wątpienia istnienie tej płyty.

Duch aborygenów, czy też tajemniczych Celtów unosi się nad tą muzyką nieustannie. Podobnie jak w przypadku doskonałego Dave Matthews Band, znaleźć można w niej ten specyficzny rodzaj „szamanizmu”, słyszalny od pierwszych taktów w Words For Snow, utworze otwierającym album, który rozpoczyna się niczym jedna z tych smutnych melodii zespołu Tindersticks (ewentualnie ballada Nicka Cave’a), aby nagle przeistoczyć się w perkusyjno-skrzypcowe  szaleństwo z ekspresyjną melodeklamacją wokalisty w tle. Five Thousand More to już prawdziwy muzyczny Frankenstein: melodyka w stylu Morcheeby, pasaże skrzypiec rodem z Kronos Quartet (obok wokalu to chyba najbardziej charakterystyczny moduł całości), elektronika wykorzystywana przez grupę trochę na wzór Archive oraz rapowana partia wokalna. Niemniej całość „trzyma się kupy”, ale kupą nie jest. To już prędzej rzucanie pereł przed wieprze…

W Hope This Day najbardziej słychać „przebitkę” ze wspomnianego już Dave Matthews Band. Żadna to ujma, ponieważ autorski wkład we własny indywidualny styl jest w tym przypadku powalający. Utwór przez cały czas trwania brzmi jak Clann Zú, lub przynajmniej jak U2 z okresu The Unforgettable Fire, znajdujące się akurat w skrajnej depresji. W podobnych klimatach jest także utwór All That You,ve Ever Know z wyciszoną partią skrzypiec na samym początku (chwilę później zamienia się w stricte folkowe frazowanie), elektronicznymi beatem i loopami. „Zwalniający” (niby próg) wokal brzmi tak, jakby towarzyszące mu lekkie fałsze były precyzyjnie zaplanowanym kontrapunktem dla podniosłego refrenu.

Everyday rozrywa słuchacza na kawałki jak niegdyś niezapomniane piosenki Jeffa Buckleya. To taki „stadionowiec” dla okularników. All The People Now na chwilę przywraca słuchacza do równowagi, niemniej nadal jest to balansowanie ciałem na równoważni. Basowy pochód, szybki perkusyjny rytm i gitarowe kolaże, nad którymi niepodzielnie panuje duet skrzypiec i linii wokalnej, mogący się kojarzyć z nieco zmodyfikowanym głosem Stinga. Jednak zespołowi bliżej tu do Pavlov’s Dog niż do The Police. Zupełnie inaczej brzmi natomiast folkowo-elektroniczna kompozycja Ri Rá. Odrobinę nowo-falowo, ale też najpełniej można w niej usłyszeć irlandzkie pochodzenie De Barry. Lights Below to zupełnie inna/ta sama bajka. Wokalnie to znowu jakaś mutacja Cave’a skrzyżowanego z Bellamym, Buckleyem i Watersem. Nie-sa-mo-wi-ta! Podobnie jest z Crashing To The Floor, którą to kompozycję odbiera się jak szanty z Pequoda. Codę Ra stanowi podniosły You’re Listening To A Dead Man Speak, niezwykle dostojny, godny najlepszych dokonań grupy The Veils. Porażający klimatem. Zabójczy dla osób emocjonalnie rozbitych, ponieważ to ścieżka dźwiękowa jakiegoś dance macabre. W przypadku albumu Ra albo na nią wstąpisz, albo zwątpisz…

Clann Zú, „Rua”. G-7 Welcome Committee, 2003

1 komentarz:

  1. Świetna, odlotowa, zaczarowana muza. W każdym kawałku jakaś magia. Gdzie tam przyziemnym James'om do nich?

    OdpowiedzUsuń