Clann Zú to jedna z licznych
grup, która nigdy nie zdobyła należytego uznania. Jak zwykle w takich
przypadkach bywa, na pewnym etapie kariery zabrakło jej szczęścia, albo determinacji.
Pozostała muzyka, której towarzyszy smutna konstatacja, że sprawiedliwości nie
ma (napis o tej treści powinien być wykuty nie tylko na gmachach sądów, ale
także umieszczany w postaci stosownej wlepki na niedocenianych płytach).
Zespół powstał w 1999 roku w
Melbourne. Wokalista Declan De Barra (śpiew, bodhrán)
urodził się w Irlandii, jednak w roku 1988 przeprowadził się do Australii,
gdzie kontynuował działalność muzyczną z grupą Non Intentional Lifeform.
Powstanie Clann Zú było efektem spotkania De Barry z Russellem Fawcusem
(skrzypce i keyboard) i braćmi Benjaminem (gitara) i Liamem (bas) Andrews
(pochodzącymi z USA). Po pewnym czasie do ekipy dołączył Lach Wooden –
odpowiedzialny za dźwięk podczas występów na żywo. Biografia Clann Zú jest stosunkowo
krótka: w roku 2000 wydali swój pierwszy singiel Clann Zú, w 2003
płytę zatytułowaną Rua, zaś w 2004
album Black Coats and Bandages. Rok
później grupa rozwiązała się. Co pozostawiła po sobie? Przede wszystkim mocne
dowody na to, że nie ma potrzeby
nagrywania 50 płyt przez kolejnych 50 lat, by pozostawić cokolwiek. Jeden
singiel i dwa pełnoprawne albumy: tyle wystarczyło, aby niewiedza o
przynajmniej jednym z nich okazywała się popełnianiem faux pas.
Mowa tu o albumie Rua; dziele na wskroś eklektycznym;
wrzącym muzycznym tyglu z
mieszanką stylów: od rocka, punka i elektroniki przez jazz, folk, muzykę
klasyczną, a nawet przyśpiewki ludowe. Niezwykle świeżym, budującym wiarę w to,
iż muzyka rockowa jest w stanie co
pewien czas przechodzić lifting, nieustannie eksperymentując i poszukując
kolejnych środków wyrazu. O tej muzyce ktoś już kiedyś napisał, że odbiera się
ją, jak niepewną, smutną atmosferę
przepełnioną zapachem jesiennego deszczu w środku australijskiej pustyni.
Coś w tym jest. Na szczęście, porażające epickim rozmachem, wypełnione bólem i
melancholią piosenki Declana De Barry i s-ki, wciąż zjednują sobie nowych
fanów, którzy dopiero po latach odkrywają po ten niezwykły przypadek muzyczny,
jakim jest bez wątpienia istnienie tej płyty.
Duch aborygenów, czy też
tajemniczych Celtów unosi się nad tą muzyką nieustannie. Podobnie jak w
przypadku doskonałego Dave Matthews Band, znaleźć można w niej ten specyficzny
rodzaj „szamanizmu”, słyszalny od pierwszych taktów w Words For Snow, utworze otwierającym album, który rozpoczyna się niczym
jedna z tych smutnych melodii zespołu Tindersticks (ewentualnie ballada Nicka
Cave’a), aby nagle przeistoczyć się w perkusyjno-skrzypcowe szaleństwo z ekspresyjną melodeklamacją
wokalisty w tle. Five Thousand More
to już prawdziwy muzyczny Frankenstein: melodyka w stylu Morcheeby, pasaże
skrzypiec rodem z Kronos Quartet (obok wokalu to chyba najbardziej
charakterystyczny moduł całości), elektronika wykorzystywana przez grupę trochę
na wzór Archive oraz rapowana partia wokalna. Niemniej całość „trzyma się
kupy”, ale kupą nie jest. To już prędzej rzucanie pereł przed wieprze…
W Hope This Day najbardziej słychać „przebitkę” ze wspomnianego już
Dave Matthews Band. Żadna to ujma, ponieważ autorski wkład we własny
indywidualny styl jest w tym przypadku powalający. Utwór przez cały czas trwania brzmi jak
Clann Zú, lub przynajmniej jak U2 z okresu The Unforgettable Fire, znajdujące się akurat w skrajnej depresji. W
podobnych klimatach jest także utwór All
That You,ve Ever Know z wyciszoną partią skrzypiec na samym początku
(chwilę później zamienia się w stricte folkowe frazowanie), elektronicznymi
beatem i loopami. „Zwalniający” (niby próg) wokal brzmi tak, jakby towarzyszące
mu lekkie fałsze były precyzyjnie zaplanowanym kontrapunktem dla podniosłego
refrenu.
Everyday rozrywa słuchacza na kawałki jak niegdyś
niezapomniane piosenki Jeffa Buckleya. To taki „stadionowiec” dla okularników. All The People Now na chwilę
przywraca słuchacza do
równowagi, niemniej nadal jest to balansowanie ciałem na równoważni. Basowy
pochód, szybki perkusyjny rytm i gitarowe kolaże, nad którymi niepodzielnie
panuje duet skrzypiec i linii wokalnej, mogący się kojarzyć z nieco
zmodyfikowanym głosem Stinga. Jednak zespołowi bliżej tu do Pavlov’s Dog niż do
The Police. Zupełnie inaczej brzmi natomiast folkowo-elektroniczna kompozycja Ri Rá. Odrobinę nowo-falowo, ale też
najpełniej można w niej usłyszeć irlandzkie pochodzenie De Barry. Lights Below to zupełnie inna/ta sama
bajka. Wokalnie to znowu jakaś mutacja Cave’a skrzyżowanego z Bellamym,
Buckleyem i Watersem. Nie-sa-mo-wi-ta! Podobnie jest z Crashing To The Floor, którą to kompozycję odbiera się jak szanty z
Pequoda. Codę Ra stanowi podniosły You’re Listening To A Dead Man Speak,
niezwykle dostojny, godny najlepszych dokonań grupy The Veils. Porażający
klimatem. Zabójczy dla osób emocjonalnie rozbitych, ponieważ to ścieżka
dźwiękowa jakiegoś dance macabre. W
przypadku albumu Ra albo na nią
wstąpisz, albo zwątpisz…
Clann Zú, „Rua”. G-7 Welcome Committee, 2003
Świetna, odlotowa, zaczarowana muza. W każdym kawałku jakaś magia. Gdzie tam przyziemnym James'om do nich?
OdpowiedzUsuń