Nie
ma sprawiedliwości na tym świecie. U2 wrzuca przedpremierowo zamiast
pełnoprawnego albumu technologiczny syf na aplikację iTunes, jakby nigdy nie
był zespołem „analogowym”; liryczną figurą Bono w fikuśnej fryzurze, skandującym
słowa „Pride (In The Name Of Love)” na taśmie teledysku powstałego przed
trzydziestoma laty. Zaś dzisiaj bierze udział w prezentacji nowych modeli
iPhone’ów 6, 6 Plus i zegarka Appel Watch, świadcząc przysługi producentom
całych stert bezużytecznego badziewia, które i tak nie naprawi (poprawi) tego
świata. Tymczasem zespół James to według opinii wielu, grupa obracająca się w
kręgu tzw. „drugiej linii brytyjskiego grania”, co nie tylko w kontekście ich
najnowszej płyty, napawa mnie prawdziwym oburzeniem. Albowiem młyny reklamy i
kurestwa mielą nieustannie: sztukę na papkę, kulturę na strzępy.
Mimo
wszelkich zastrzeżeń, lubię „późne” U2, szczególnie za piosenkę Beautiful Day, pochodzącą z albumu All That You Can't Leave Behind, ale na
Boga! Rock i komercja? To całkiem jak polityka i sprawiedliwość
społeczna. Jak zbawienie i komunikaty episkopatu. Ostatni „naiwny”, zarzucam na
nowo nabyty (ale na wtórnym rynku) odtwarzacz cd marki Sony najnowsze dzieło
zespołu James. I dotykam PRAWDY. Walk Like You od razu brzmi lepiej niż
wszystkie nieudane piosenki Coldplay, The National i Interpol. Prawdziwa sztuka
może powstawać wyłącznie na nieurodzajnej glebie; w zapomnieniu i z dala od
bystrych świateł. W
czasie niezbyt łaskawym dla lidera grupy, Tima Bootha, który przeżył śmierć przyjaciela oraz własnej matki. Nawet, jeśli brzmi starym (ale czy na pewno
dobrym?) Pet Shop Boys, jak w piosence Curse Curse. To w sumie tylko
uroczy vintage, za którym kryje się tekst o melancholiku osamotnionym w
hotelowym pokoju (gdzie zza ściany dobiegają głosy uprawiających miłość, którym
dane było dostąpić orgazmu – przegiętego metaforycznie i znaczeniowo Le
Petite Mort).
A dalej jest już tylko Moving
On, równe najlepszym piosenkom o wiele bardziej utytułowanego Manic Street
Preachers. Leave the little light on – śpiewa w tej kompozycji Booth, a
ja mu bezkrytycznie wierzę, że nie warto gasić za sobą światła. I nie pozostaje
mi nic innego niż absorbowanie do spodu melancholii rodem z Frozen Britain,
przy okazji omijając jej kontekst, a właściwie narzucając nowy, osobisty; ja również
całowałem się w roku 2006 z Great Britain na emigracji (Bournemouth, Dorset) i
do dzisiaj czuję ten chłód na ustach, ale i kłucie tęsknoty w sercu (to samo
powiem nawet na wykrywaczu kłamstw – vide przejmująca pieśń Interrogation).
Wplecione we Frozen Britain krótkie zdanie w języku francuskim: Le petit
mort pour toujours tłumaczy wiele – mała śmierć dla wszystkich, gdy
wszyscy jesteśmy jej przeznaczeni (jak wcześniej często byliśmy skazani na
nasze maleńkie śmierci). W tym kontekście Bitrter Virtue ma w sobie
coś z estetyki obecnej na płytach niedawno zmarłego Jacka Bruce’a (choć zdaję
sobie sprawę, iż jest to poważna recenzencka volta). Niemniej czuję tu Jego ducha.
Całość brzmi jak dobra, nie przereklamowana poezja. Podobnie w utworze All
In My Mind osnutym wokół przypowieści o Łazarzu. Klękajcie
narody! Żaden Coldplay, żaden Snow Patrol, only James is truth!
Wszyscy jesteśmy już martwi, słychać w Quicken the
Dead, ale co ze
Zmartwychwstaniem? To upatruję w niszy, w poboczach, w podszeptach drugiego
obiegu, z dala od prawd objawionych i fałszerstw związanych z aktualną potrzebą
marketingu. All I’M Saying – skoro
żywi nas nie słuchają, rozmawiajmy ze zmarłymi. Oni dowiedzieli się ostatecznie,
co w życiu było dla nich najważniejsze…
James, La Petite Mort.
BMG Chrystalis, 2014.
Piękne słowa. Do tej pory nie mogę przesłuchać do końca i U2, i Coldplay. Za to James - pasjami. http://bialafabryka.blogspot.com/2014/08/zostaw-troche-swiata.html
OdpowiedzUsuńOstatni będą kiedyś pierwszymi :)
Usuń