The Pineapple Thief to jedna z
tych setek doskonałych grup z logiem „no name”. Znana jedynie w pewnych kręgach
i tam też doceniona. Dla tzw. „mainstreamu” nie istniejąca, nie mająca racji
bytu, skoro muzyka Ananasowych Złodziei stylistycznie wykracza poza dwudziestkę
gorących przebojów Radia Eska. A jednak ten, kto zetknął się wcześniej z muzyką
Bruce’a Soorda, Jona Sykesa, Steve’a Kitcha i Dana Osborne’a, nigdy później nie
straci do niej serca. Najnowszy, dziesiąty w dyskografii album zatytułowany Magnolia, tylko wzmacnia apetyt na nowe kompozycje
niezwykle udanie łączące indie rock, szeroko pojętą alternatywę i rock
progresywny. Po poprzednim krążku All the
Wars i pobocznym projekcie Soorda zrealizowanym wspólnie z Jonasem Renkse
na płycie Wisdom of Crowds (o nim tutaj),
którym panowie artystycznie zdeklasowali wydane mniej więcej w tym samym czasie
nowe wydawnictwo Blackfield, Magnolia
jest kolejnym posunięciem zespołu na drodze do jego uwielbienia przez fanów
muzyki bardziej wysublimowanej niż Baśka
miała duży biust.
W dziele The Pineapple Thief może
intrygować nowoczesne podejście do muzyki progresywnej, odkąd Genesis zanim
zdążył się rozwiązać zaczął grać radiowe przeboje, Yes płyty z wiejskimi
sielankami, a współcześni naśladowcy tego nurtu w rodzaju The Flower Kings,
Transatlantic czy Areny, pod względem artystycznym nie zaprezentowali niczego odświeżającego.
Tymczasem Brytyjczycy, udanie łącząc stare z nowym, tchnęli w stworzony przez
siebie muzyczny konglomerat nowe i ciekawe (niekiedy skomplikowane) życie. I oto
otrzymujemy Magnolię, której tytuł
zaraz po pierwszym jej przesłuchaniu od razu wypadałoby zamienić na melancholię.
Płytę otwiera Simple As
That, idealny temat na singiel z piosenką o mocno alternatywnym brzmieniu. Trochę
w nim klimatów z Radiohead, odrobinę z Muse, ale w sumie nie jest to nic
porywającego. Następujący po nim utwór Alone
At Sea sprawia lepsze wrażenie. Fragmenty spokojniejsze mieszają się w nim
z mocniejszymi riffami. Lecz oba, to zaledwie preludium, bo Magnolia zaczyna świecić jaśniejszym blaskiem
tak naprawdę dopiero od Don’t Tell Me.
Mocno elektroniczny wstęp, sprawdzone na poprzednich płytach patenty: dobra
melodia, odrobina melancholii i orkiestracje. To wciąż zadziwiająco spokojny
kawałek w porównaniu z materiałem z All
the Wars. Z kolei tytułowa Magnolia
mocno kojarzy się ze spokojniejszymi piosenkami The Porcupine Tree. To w nim najlepiej
słychać, jak w przypadku muzyki grupy pochodzącej z hrabstwa Somerset w Anglii,
mieszają się gatunki – rock z alternatywą i progresja z indie.
Seasons Past stanowi kontynuację
muzycznej konfesji. Smutek, liryczność, smyki w tle. Również i ta kompozycja
nie wyłamuje się z mocno depresyjnych rejonów. Jak i Coming Home; gitarowy
kawałek i orkiestra wygenerowana z trzewi komputera. Dopiero w The One You Left To Die dzięki
motorycznemu motywowi basu zaczyna dziać się coś znacznie ciekawszego; muzyka
nabiera wyrazistszego zarysu, porzucając na chwilę melodyjne, ale nieco „ślimaczące
się” tematy na rzecz żywiołowości. Choć, co do zasady w strukturze kompozycji powtarza
się to samo: patos, komputerowe orkiestracje, fragmenty szybsze, jako
przeciwwaga dla wolno snujących się melodii. Przy Breathe już wiem, czego w tym wszystkim brakuje. O wiele bardziej
interesujących wokali, bo choć Bruce Soord śpiewa dobrze, to trochę nuży
niedostatek mocy w jego śpiewie i odrobiny więcej wysiłku. Jednym słowem
jakiegoś estetycznego „wyżyłowania”. Dlatego Magnolia nieco mnie zawodzi, choć muszę przyznać, że From Me to muzyczna perełka, która
rozrywa serce. Ale jaki jest powód, iż podobnie jak i równie interesujące Breathe, trwa niespełna trzy minuty? Z
tego też powodu bliżej jej do jakiegoś szkicu, albo do preludium, po którym ten
temat mógłby dopiero w pełni wybrzmieć. Rozumiem, że zwięzłość się liczy, ale
bez przesady. Anathema potrafi ciągnąć niemniej depresyjne kawałki przez ponad
dziesięć minut bez żadnej szkody dla przyszłego słuchacza.
Sense of Fear ma mocny gitarowy wstęp,
liryczny (a jakże!) wokal i (nareszcie!) szczyptę muzycznego szaleństwa. Dzieje
się tu więcej niż we wszystkich poprzedzających ten utwór kompozycjach. Bruce Soordowi
w końcu puszczają hamulce i śpiewa z żarem, często modulując głos i przechodząc
w wysokie rejestry. Przekraczający przyjętą na Magnoli barierę trzech minut Loneliness
to ponownie mocno melancholijne klimaty, ale w znacznie ciekawszej
aranżacji (fajnie brzmiący chórek). Finałowy Bond także zaczyna się niespiesznie i niepokojąco, i taka też
towarzyszy mu atmosfera – smutku i zadumy (warto zwrócić uwagę na piękną
melodię graną na trąbce i niemal „filmową” partię klawiszy). Limitowana wersja Magnolii zawiera jeszcze jedną płytę, a
na niej sześć dodatkowych utworów, z głównie akustycznymi wersjami.
W kilku
zdaniach podsumowania: Magnolia pomimo
wszystkich swoich mankamentów to płyta udana, na której trochę brakuje utworów
rozbudowanych formalnie, nieco cięższych brzmieniowo, bardziej połamanych
melodycznie. To nie jest problem. Muzycy po prostu wybrali dla swojej nowej
płyty zupełnie inną formułę. Skupili się na zwięzłym ukazaniu emocji, postawili
na melancholijną atmosferę i ogrom refleksji. Chociaż osobiście wolę ich nieco
bardziej „marsowe” oblicze, rozumiem ten krok, który dodatkowo podkreśla
dołączony do Magnolii drugi dysk,
zawierający niemal zupełnie akustyczną muzykę. Jestem jednak przekonany, że w
przypadku The Pineapple Thief najnowsza propozycja w ich dyskografii, to zaledwie cisza przed burzą. Poczekam, aż
zacznie błyskać i grzmieć.
The
Pineapple Thief, „Magnolia”. Kscope, 2014
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz