Określić
muzykę z płyty Ballady i transe
mianem poezji śpiewanej to tak, jakby Kopernika i Galileusza nazywać prezenterami pogody. Kompozycje
Agnellusa to coś więcej niż obowiązujący kanon tego gatunku, który króluje po
dziś dzień w domach kultury na prowincji. Gdy muzykę Agnellusa napędza poezja, czyni
to na wysokooktanowy sposób niedostępny rzępolącym na gitarach „bardom” w
porozciąganych swetrach lub białej koszuli przywdzianej do smolistej marynarki.
Łódzki Agnellus, zespół działający w latach 2000-09
pod nazwą Agne’s band, to grupa ludzi, którym nieobce są występy sceniczne i apanaże
w postaci nagród i wyróżnień zdobytych na festiwalach poetyckich, na których
odgrywali rolę opcji elektrycznej zmiatającej ze sceny marudzących akustyczne
trubadurów wszelakiej maści. Oczyma wyobraźni obserwuję zszokowaną publiczności
podobną tej towarzyszącej swego czasu Dylanowi, kiedy ten porzucił akustyczny
folk na rzecz elektrycznego rock’n’rolla. Te pogubione tupeciki, okulary i sztuczne
szczęki jurorów, gdy nagle ze sceny zaczęła brzmieć „Famagusta”, utwór
skomponowany do słów nieodżałowanego Marciusza Moronia, wykonywany przez Agnieszkę
Kowalską-Owczarek mocnym i zdecydowanym głosem! Tego rodzaju maniera wykonawcza
– silny kobiecy wokal oparty na brzmieniu gitary, basu i perkusji – tworzy
doskonałą równowagę pomiędzy przekazem słownym i muzycznym, a ostateczny wyraz
nadają ciekawe opracowania wierszy, miedzy innymi Bolesława Leśmiana, Frederico
Garcii Lorki, Jana Twardowskiego, Juliana Tuwima, Wojtka Kądzieli, Mirona
Białoszewskiego i Rafała Wojaczka.
Należy dodać, że muzyka Agnellusa z Ballad i transów nie ma nic z tła
stworzonego wyłącznie na potrzeby wyśpiewania tekstu. Wykorzystując wiersz jako
tworzywo, buduje od podstaw świat własny, niepodległy nikomu i niczemu. Weźmy
takie „We dwoje”, jeden z dwóch umieszczonych na płycie tekstów autorstwa Jana
Twardowskiego, tu zinterpretowany na niemal balladowo-rockową modłę i poniekąd na
podobieństwo stylu, w którym tak chętnie porusza się Anja Ortodox. Jeśli rozpatrywać
całą rzecz w tym kontekście, nie przyszłoby nikomu do głowy, iż ma do czynienia
ze słowami księdza Twardowskiego. Interesująca jest właśnie ta rozpiętość
interpretacji, którą na płycie tworzy utalentowana wokalistka w towarzystwie
kompetentnych muzyków. „Stworzę na nowo”, jedyna piosenka do słów jej autorstwa,
rozpoczyna się jak smooth-jazz, a kończy wokalnymi interwałami zbliżonymi do
dokonań innej niezwykle ekspresyjnej wykonawczyni, Renaty Przemyk. W „Taratara”
puls basu i perkusji, poszarpane riffy gitary oraz subtelny „hammondziak” w
tle, tworzą razem materię, z której Kowalska-Owczarek zapożycza nie tylko
interpretację, ale przy jej pomocy niemal ożywia postać tożsamą z podmiotem lirycznym
z wiersza Lorki.
Nawet piosenki najbardziej zbliżone do gustów
publiczności spod sztandarów Starego Dobrego Małżeństwa (już sama nazwa tego zespołu
to oksymoron!) – „Jak wspaniale” czy „Mali
grzesznicy” – nie wpędzają słuchacza w ckliwe otępienie, lecz można w nich
doszukać się czegoś wyrazistego. W tym pierwszym utworze – ciekawej, pozornie
rozwlekłej artykulacji, budującej oniryczność (na szczęście nie jest to sielskość
z pól i ukwieconych łąk), w drugim – cudownie przetransportowanej w obszar
klimatu liryczności. Jeśli jest coś o florze, to nieco wcześniej, za sprawą
leśmianowskiej frazy w „Dwoje ludzieńków” (swoją drogą wielka szkoda, że Nick
Cave sam pisze własne teksty), któremu bliżej jest do Murder Ballads niż do ludyczno-makatkowych motywów. Na przykładzie „Chrystusa
miasta” najlepiej daje się wykazać przewagę stricte
rockowego składu nad każdym elektryczno-akustycznym. Umieszczony na Balladach i
transach tekst Tuwima niestety nie przebija rockowej wersji Buldoga.
Zdecydowanie też trudniej się go odbiera, znając tamto wykonanie. Nie nazwałbym
tego utworu jakimś ewidentnym zgrzytem, ale nie wnosi on nic nowego do muzycznej
bibliografii tego tekstu poza pewną transowością, którą ja osobiście porzucam
na rzecz rockowego przyłożenia.
Agnellus błyskawicznie się rehabilituje w innej
kompozycji, w „Motylach” wyraźnie pokazuje, że właściwe odczytanie Tuwima nie
stanowi dla członków zespołu żadnego problemu. Stąd piosenka ta przybiera
postać muzycznej sinusoidy, natężenie tego utworu to wznosi się, to opada, a słowa przecinają co rusz rozmaite muzyczne
cody. Dzieje się. Podobnie jak za sprawą puzonu i muzycznego zapętlenia w „Jak
ta lala” do wiersza Papy Strąka, który brzmi jak unia Świetlików i Chain Smokers oraz w „Leżeniu” i jego świetnie dobranej do
wiersza Białoszewskiego jazzowej konwencji, czy też w dynamicznym i rozpędzonym
„Wywodzie jestem’u”, nad którym unosi się iście surrealny, dadaistyczny duch.
Gdybym miał wymienić utwory, które zapadają w pamięć
niby umieszczony w mózgu chip z twierdzeniem, że
Ziemia (i poezja) nie są płaskie, w ścisłej czołówce – obok „Famagusty” i „Motyli” – znalazłoby
się miejsce dla pejsato-wojaczkowych (z Milczewskiego-Bruno) „Pięciu zdań o
włosach” oraz dla „Kiedy się sobą
nasycimy” do tekstu Kądzieli, wypełnionego
oldfieldowskim pulsem basu i instrumentalnych pasaży z czasów Tubullar Bells. Kunszt Agnellusa potwierdza
także „List do M.”, zamykający płytę, interpretacja autentycznego listu
napisanego do koleżanki przez szóstoklasistę. Kompozycja wykonana przez zespół z
odpowiednim dystansem, ale i z dramaturgią równą nieomal antycznej tragedii,
którą dla każdego małolata bywa ugodzenie strzałą Amora w tak wczesnym wieku. Wydaje
się więc, że siła Agnellusa tkwi w rozmaitości źródeł, w doskonałej konstelacji
gwiazd składających się na jeden gwiazdozbiór – słowno-muzyczny projekt już
dzisiaj lśniący jasnym blaskiem na nieco przenicowanym lirycznym firmamencie.
Agnellus, „Ballady
i transe”. Agnellus i Dalmafon 2012
[prwdr.: „Arterie”, nr 16 (2) 2013, s.140-141.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz