Pierwowzorem „poety wyklętego” był średniowieczny
twórca François Villon, który choć uzyskał wykształcenie na Sorbonie, prowadził
życie pospolitego przestępcy. Także na naszym rodzimym gruncie lirycznym obficie
obrodzili podobni mu „kaskaderzy literatury”, z których najbardziej znani to
Wojaczek, Stachura i Bursa.
Do dziś są „żywi” literacko, otoczeni
nimbem tragicznej legendy, dzięki czemu jako jedni z nielicznych poetów bywają rozpoznawani
przez niszowy, kolaborujący z poezją odłam społeczeństwa zwany przez
współczesnych „dziwolągami”. Przeklęci, ale biograficznie i literacko wciąż
pozostają atrakcyjni, w odróżnieniu od w miarę statecznych poety-urzędnika albo
poety-nauczyciela, którzy mają się dobrze i jedyne, co mogą przeklinać, to własną,
niewdzięczną robotę. O tym, że anatema w wypadku „legendarnych i tragicznych”
nadal obowiązuje, świadczy fakt, jak często po ich twórczość sięgają kolejni barbarzyńcy;
wcale nie studenci w porozciąganych swetrach albo pryszczate licealistki,
brodaci krytycy literaccy czy bardowie-okularnicy, ale muzycy parający się czymś
tak pospolitym jak granie głośnego rock’n’rolla. Nawet po śmierci sczerniałe
kości przeklętych przewracają się z chrzęstem w grobie, nie zaznawszy spokoju.
Ale strachu nie ma. Jeśli w chmurnej epoce rozstrojonych
gitar akustycznych i ognisk, dętych spektakli i inscenizacji słowno-muzycznych
w wykonaniu harcerzy lub zasmuconych aktorów zawodowych kościec poetów nie
rozpadł się pod wpływem siły odśrodkowej na tysiące kawałków – nic więcej już
im nie grozi. Znaleźli się nareszcie w dobrych rękach. Któż by pomyślał jeszcze
kilka lat temu, że można z powodzeniem ekshumować wyeksploatowaną do granic
przyzwoitości i spraną niczym dżins konwencję poezji śpiewanej? Można. Zwłaszcza
zapominając o niej raz na zawsze. Wiem, co piszę, bo niejeden raz widziałem
występy Fonetyki i duetu Babu Król. Żaden z muzyków nie był wtedy smutny, mimo
że, jeśli dobrze pamiętam, mieli na sobie dżinsy, białe koszule i wąskie,
czarne krawaty (Fonetyka) lub tylko dżinsy (Babu Król).
A muzyka? Ta jest nareszcie inspirująca, wydobywa na
powierzchnię to, co w twórczości Wojaczka i Stachury było najważniejsze. U
autora Którego nie było – ów sterylny
chłód towarzyszący nieustannej bliskości śmierci; jej „zimne narzędzia i organy”,
schowany głęboko w klatce piersiowej beat zamarłego serca, oszronionego
rozpaczą przynoszącą ze sobą ujemne temperatury od Mikołowa aż po Wrocław.
Boleśnie wibrującą w uchu profetyczną zapowiedź fizycznego końca poety w wynajętym
pokoju u rencistki, dawno wdowy, ale z
seksem jeszcze nie wygasłym, o którym Fonetyka przypomina za pomocą
synthpopowego requiem wybijającego swoją amplitudą na błonie bębenka prawdziwy
sens poetyckich fraz (a gdy te nagle milkną – za pomocą sopla oderwanego od krawędzi
dachu).
W wypadku Steda, Babu Król wyłuskuje schizofreniczne
rozdarcie pomiędzy literackim mainstreamem a zabitą dechami wioską, Potęgową,
ojcem Rafałem a tuzami (turami?) ówczesnej polskiej literatury pokroju
Iwaszkiewicza i Przybosia; omijanie szerokim łukiem tamtej rzeczywistości
politycznej na rzecz zmitologizowanej „ludyczności”; barwy ochronne przybrane
przez „niby-nieobecnego” poetę i podróżnika z gitarą i plecakiem na ramieniu,
który tak samo dobrze czuł się w towarzystwie drwali, jak i pięknych kobiet. Wybrzmiewa
skupienie wyłącznie na wątkach obyczajowo-miłosnych okrytych pseudofilozoficznym
kamuflażem, tak obcym partyjnym faryzeuszom, od których często zależały jego
stypendia i zagraniczne podróże. Ujawnia się intensywność przeżywania
najdrobniejszych nawet niepowodzeń, kiedy okazywało się, że nie wszystko jest poezją, często bywa prozą,
w dodatku rąbaną na kawałki stępioną siekierą. I taka też jest muzyka duetu
Babu Król – wali w łeb obuchem, kwiczy jak zarzynana gospodarską metodą świnia.
Przywraca przy okazji wiarę w niesalonową prostotę międzyludzkich relacji –
tamtemu dam w ryja, a temu ręki nie podaję, bo to ch…!
Powróćmy do mięsistych wierszy poety z Mikołowa, rozbierając
je dokładniej niż półtusze, na pojedyncze włókna elektryczno-gitarowych melodii
z płyty Requiem dla Wojaczka. Co
zyskują, a co tracą? Na pewno nic ze swojej świeżości (skoro wszystkie nuty
wybrzmiewają niby w pomieszczeniach chłodni). Za to niekiedy pozbywają się wrażliwej
cielesności; tu sperma się warzy, krew stygnie, ciało jest sztywne jak płat
morszczuka. Robi się nieco zbyt sterylnie, gdy muzyka zaczyna przypominać blat
stołu sekcyjnego. Niby wszystko się zgadza, trup ściele się gęsto (ale nie jest
to trup poezji), jednak czasem brakuje trochę gorętszych emocji – choćby
przedśmiertnego okrzyku obrzydzenia i zarazem ulgi, kiedy okazuje się, że poeta
to gnój, alfons swej śmierci, co ją
rymuje wciąż ze śmiechem. Tymczasem w „Mówię do ciebie cicho” muzyka została sprowadzona wyłącznie do
roli podkładu dla spokojnego, monotonnego wokalu. Trochę więcej się dzieje w „Bądź
mi”, którego wykonanie zmusza Przemka Wałczuka do znacznie większego wokalnego wysiłku
wobec frazującej na drugim planie gitary.
Jest jednak na tej płycie prawdziwe wyznanie miłości w
najbardziej „przebojowym” „Dla Ciebie piszę miłość”. Jest znany mi z autopsji „wrocławski
splin”, późnojesienne eskapady po bramach, knajpach i pokątnych mordowniach,
śladami wędrówek samego Wojaczka, w zimne poranki i takie też wieczory, na
alkoholowym głodzie ogarniającym całe ciało z wściekłym poczuciem niedopicia. Jest
prawda dostępna jedynie ludziom, którzy nie dożyją trzydziestki, jest triumf i
upadek, po których z warg spływa kropla
alkoholu i nic nie koi bólu wynikłego
z przegryzionego słowa kocham. Jest „Ojczyzna”,
zagrana w cierpliwej tonacji połogu, dopustu Bożego dla doświadczonej już matki,
której nuty jak wody płodowe obmywają słuchacza zimną falą. Znalazł się na
płycie wiersz „Czemu nie ma tancerki”, utwór kojarzący mi się, nie wiedzieć
czemu, z Krzyśkiem Siwczykiem; że niby tylko on mógłby lirycznie sprostać jego
tanecznym krokom. To drugi, niewątpliwy „przebój” tego krążka – przebój z listy
Radia Rigor mortis, któremu rumieńców
przydaje partia klawiszy w wykonaniu Daniela Zaklikowskiego, gitarzysty Fonetyki.
Trzeba przyznać, że mocniejsze i bardziej drapieżne chwile na
płycie („Sól”) mimo wszystko udanie kontrastują z lekko znudzonym, stonowanym
głosem wokalisty, który przede wszystkim bywa skupiony na tekście, stawiając
sobie za zadanie afirmację bólu i smutku zawartych w tych wierszach („Krzyż”).
Gdy mamy więc do czynienia z nieco żywszymi (weselszymi? upragnionymi?)
rytmami, opuszczamy dominujący klimat („List do Królowej Polski”, „List do nieznanego poety”), wpadając w
inny – w tym wypadku przypominający Republikę Grzegorza Ciechowskiego, a nawet
dokonania nieco już zapomnianego Rezerwatu. Niemniej cały zespół (nie należy absolutnie
pomijać wkładu perkusisty Piotrka Jabłońskiego i Wawrzyńca Hłaski,
odpowiedzialnego za oprawę multimedialną koncertów) skonstruował na Requiem dla Wojaczka ambitny, zdumiewająco
przystający klimatycznie do twórczości poety, wizyjny akompaniament, który uwypukla
doskonałość tej poezji. Jest to muzyka do zapamiętania zdecydowanie na dłużej
niż tylko przez jeden „Sezon”.
Nieco trudniejsze zadanie mieli muzycy Babu Króla, kiedy
podejmowali szczytny wysiłek, żeby wrócić do życia krążące po całej Polsce
zombi – piosenki Stachury mordowane latami przez wykonawców w rodzaju SDM – ku rozkosznej
uciesze instruktorek k-o z rozsianych po całym kraju domów kultury. Bajzel i
Budyń (mając do dyspozycji, oprócz wierszy Stachury, budyń i bajzel w
„potarganej”, autorskiej wyobraźni) stworzyli genialny w smaku pudding. Bardzo
dobre kompozycje, dopełnione tekstami poety, tworzą nową, zupełnie autonomiczną
jakość. Muzycy zadbali przy tym o należną interpretację (w roli Wielkiego
Interpretatora – Jacek „Budyń” Szymkiewicz).
O ile „Próba wniebowstąpienia” nie zapowiada jeszcze deseru,
stanowiąc jedynie inwokację, to już „Noc” zwiastuje prawdziwy miks gatunków –
od wpływów muzyki dancingowej w „Boskiej Akademii” (nieco przydługiej jak nużący dancing noworoczny), elementy free jazzu w „Kompozycji”,
funku w „Białej lokomotywie”,
alternatywy w „Jak”, garażowego punku w „Człowiek człowiekowi”, aż po blues and western w „Bójce w L.”. A wszystko to z dala od sfilcowanych swetrów i „poezji wyjęczanej”. Jest
inaczej, lepiej – a najlepiej, bo prawie na granicy muzycznej genialności w „Co
noc” oraz, z racji wokalnej interpretacji, we wspomnianym „Jak” (ech, cóż znaczyłby sam Budyń, gdyby
nie wymagający partner, Piotr „Bajzel” Piasecki).
Koniecznie należy zwrócić uwagę na „mantryczne” wykonanie
klasycznego wiersza Stachury w „Nie brooklińskim moście”, które – obok
brzmiących na wskroś współcześnie interpretacji „Człowiek człowiekowi” i „Białej
lokomotywy” – nareszcie wydobywa
wiersze Steda ze szponów zakurzonej śmierci w aureoli z moli, zarazem redukując
ich nadęty patos graniczący z grafomańskim obciachem. Wykonaniom Bajzla i
Budynia nie towarzyszą „marsowe miny” dotychczasowych interpretatorów
twórczości Stachury, obdarzonych bujnym zarostem i włosami upiętymi „w kitkę” (w
każdym razie Budyń, aby zapobiec podobnemu emploi,
na wszelki wypadek goli się „na łyso”). To całkiem inne klimaty; „Niemowa”
lekko trąca muzyką Bliskiego Wschodu, a kuzynem „Kompozycji” jest Tymon Tymański. Można też powiedzieć, że wszystkie wymienione
przeze mnie utwory stanowią zaledwie preludium dla „Co noc”…
Co noc, kiedy schodzą
do knajp kolędnicy na wódkę, śledzia i dziwki… Jak przez mgłę przypominam
sobie knajpę sprzed ponad trzydziestu lat w Ustrzykach (nie pomnę, Górnych czy
Dolnych?), z klepiskiem pokrytym słomą, słojami kiszonych ogórków, śledziami w beczce,
pojemnymi kuflami, kieliszkami z rżniętego szkła na stopce. Jestem przekonany, że
w takich właśnie knajpach, istniejących wciąż jeszcze gdzieś na zadupiu Polski,
kolęduje duch Steda – i zapewne towarzyszą mu inne duchy: Rafała Wojaczka, Brunona
Milczewskiego, Andrzeja Bursy, Kazimierza Ratonia, Stanisława Czycza, może też
Andrzeja Babińskiego, Józefa Gieli, Mariana Ośniałowskiego, Jana Rybowicza,
Włodzimierza Szymanowicza, Stanisława Grochowiaka, a nawet niewydarzonego poety
z Rejsu – który życzliwie i z ulgą patronuje
młodym i płodnym muzykom Fonetyki oraz Babu Króla, nagrywającym rewelacyjne płyty,
wskrzeszające na nowo tę przeklętą twórczość.
Fonetyka, Requiem dla Rafała Wojaczka, Fonokom 2011;
Babu Król, Babu Król, Duży Pies 2012.
[prwdr.: „Arterie”,
nr 15 (1) 2013, s.138-140.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz