„Bez mała 30 lat temu
zamarzł w Warszawie Kazimierz Ratoń. Nie piszę zmarł, gdyż Ratoń w Polskiej
literaturze stał się prefiguracją żywego trupa. Jego tragiczny los nie ma wiele
wspólnego z delikatną stylizacją na zbuntowanego awanturnika, funkcjonującego
poza nawiasem społecznych norm. Co tu kryć – Ratoń żył z sensem, umarł bez
sensu. Życie z sensem to była praca literacka, aktywność krytyczna, w sumie
dosyć stabilna pozycja w światku literackim lat 60. i wczesnych 70. Spośród
sporej rzeszy utalentowanych poetów pokolenia Współczesności cieszył się
zasłużonym szacunkiem, stosunkowo wysoką pozycją. Urodził się w 1942 roku w
Sosnowcu, niektóre szkoły pokończył, innych nie. Regularnie publikował swoje
wiersze, współpracował z pismami literackimi, przygotowywał się do życiowego
lotu. Koniec nastąpił w 1983 roku. Dokładnej daty dziennej nie ustalono.
Legendę zapewnił mu rozkład, do jakiego się doprowadził. Rozkład najściślej
fizyczny. W Dzienniku, z właściwym
sobie patosem, zapisuje krótki passus: „Stać
się trupem zmartwychwstania”. Nie inaczej. Ratoń po raz kolejny zmartwychwstał
w publikacji Dziennik. Proza. Teksty
krytyczne, którą przygotował dla Instytutu Mikołowskiego Jan Z. Brudnicki,
niestrudzony propagator jego twórczości. Ratoń chorował chyba na wszystkie
choroby świata. Od młodych lat na gruźlicę kości, od pełnoletniości na
alkoholizm, kończył natomiast jako wałęsający się po okolicach dworca
centralnego trup. Ponoć miejsca pobytu Ratonia ustalano po śladach krwi i ropy,
jakie zostawiał na warszawski bruku. Mówiono, że to posoka, a nie ludzka istota,
przechodzono na drugą stronę ulicy, kiedy pełzł w łachach przez Krakowskie
Przedmieście. Do dzisiaj Ratoń stanowi wyrzut sumienia literackiego środowiska.
Chyba najbardziej znaną anegdotą wyświetlająca los tego nieszczęśnika pozostaje
spotkanie z Czesławem Miłoszem, który „po Noblu” świętował w Warszawie. Otóż na
schodach Domu Literatury Miłosz spotkał Ratonia. Z wyraźnym przerażeniem i
troską wręczył mu 500 zł, kiedy Ratoń poprosił jedynie o „Waryńskiego”. Dostał „Kościuszkę”.
Miłosz miał powiedzieć: „Panie Kazimierzu, cóż to dzisiaj jest 100 złotych”. W
kieszeni marynarki miał gruby plik 500-setek spięty biurowym spinaczem. Nie
tylko Miłosz wysoko cenił Ratonia. Poeta, dzięki wstawiennictwu Juliana Rogozińskiego,
dostał nagrodę Pen Clubu. Cóż za paradoks! Rogoziński jako tłumacz
fundamentalnych lektur Ratonia, załatwia mu spory dopływ gotówki, którą ten
momentalnie przepija, rozdaje warszawskiemu półświatkowi meneli, prostytutek i
cinkciarzy, by samemu zostać z absolutnie niczym, w norze bez okien i drzwi.
Poeta ewidentnie nie był mistrzem asertywności. Ostatnie lata jego życia to
istne piekło na ziemi, o którym pisze w Dzienniku.
Horror rozpadającego się ciała, wegetacja na poziomie szczurzym, kompletny
zanik tego, co zwykliśmy uznawać za godność, a jednocześnie to trzymanie się
literatury jako możliwego aktu oczyszczenia. Ratoń to Łazarz, na którego nie
podziałało wskrzeszenie, to Hiob bez boskiego odszkodowania. Na zdjęciach z
najlepszych swoich lat wygląda jak Cybulski. W rasowych okularach i skórzanej
kurtce, z papierosem w zębach, niemal doskonale uosabia wizerunek artysty
przełomu lat 60/70. Rzecz jasna jako późniejszy kloszard, zły duch miasta, nie
wychodził na zdjęciach. Pozostały po nim doskonałe wiersze, zwłaszcza z tomu Gdziekolwiek pójdę…, a także kapitalna
proza, teksty recenzji, eseje i przede wszystkim zadziwiający dziennik.
Diariusz ten to oryginalne zeszyty, poplamione wszelkimi wydzielinami ciała (…)”.
Krzysztof Siwczyk, „Kinkiety w piekle. Felietony.
Teksty. Rozmowy”, Instytut Mikołowski 2012
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz