Gdzieś w necie natrafiłem na recenzję tej płyty,
która rozpoczynała się takim oto zdaniem: „Włosi
z Nosound każdym kolejnym albumem zdają się w pełni solidaryzować ze słynnym
zdaniem Edwarda Stachury, głoszącym że <<śmiech obraża wielki smutek
świata>>". Słuchając afterthoughs
trudno w tym przypadku wyważać otwarte drzwi, zwłaszcza że ktoś na długo przede
mną za pomocą tej jakże celnej opinii oddał w pełni klimat muzyki, którą mam
zamiar pokrótce omówić. Pokuszę się jednak najpierw o pewną już w pełni autorską
dygresję, iż najnowsze wydawnictwo Nosound wraz z nowymi płytami duetów
Soord/Renkse oraz Blackfield stanowi swoistą stylistyczną trylogię, wywodzącą
się z tego samego art-rockowo-melancholijnego źródła, której genealogia wyglądałby
mniej więcej tak: oniryczność (i zasnucie) rodem z Pink Floyd, echa-tła z
wczesnego Porcupine Tree oraz odrobina „ambientowego smaczku” a lá No-Man. Z
tym, że nowy materiał grupy po kilku
przesłuchaniach stawiam o wiele wyżej niż pośpiesznie nagraną muzykę, która wyszła
ostatnio spod ręki Stevena Wilsona oznaczona cyferką IV. Pozornie wychodzi więc na to, że ta płyta to nihil novi sub sole. Tymczasem wraz z
pierwszymi dźwiękami otwierającego album utworu In My Fears wystarczy sobie wyobrazić sytuację, w której młodość
Gilmoura, Watersa, Wrighta i Masona, ba!, nawet Baretta jest immortal, i właśnie w tej chwili w
naszej obecności gra śmierci na nosie tymi zacnymi i cudnymi dźwiękami. Wszak
jak mawiał inżynier Mamoń, można lubić tylko te piosenki, które gdzieś już
wcześniej się słyszało. A tu mamy je w dodatku pogłębione do tego stopnia, że
słuchając ich poniekąd od nowa, spadamy na samo dno nostalgicznej studni.
I Miss The Ground to
słodko-sadomasochistyczne wrażenie jeszcze pogłębia, kiedy okazuje się, że na jej
dnie do samej niemal szyi zanurzeni zostaliśmy w letnich post-rockowych wodach.
Świet-ne, Ge-nial-ne, Swę-dząc-o - bo-les-ne! Zupełnie nie odkrywcze, ale do
tego stopnia pozbawione wydumanej pretensji do odkrywania drzwi percepcji,
że aż zwodniczo oryginalne. Niespieszne, świetnie brzmiące wokale, „ponadnormatywna”
perkusja w wykonaniu Chrisa Maitlanda
(Porcupine Tree) oraz post-gilmourowska gitara, tworzą razem kadencję poszczególnych
utworów, które jednak ciągną się odpowiednio długo oraz pożądanie boleśnie. Twoo Monkees jest w tym względzie wręcz
obleśna, opanowana całkowicie przez opalizujący głos wokalisty, lejący się
tembr perkusji i zawodzącą solówkę syntezatora, czy też jakiegoś innego
elektronicznego gówna. I to wciąż nie koniec tortur, gdy przed nami wciąż
jeszcze The Anger Songs, w którym
Nosound brzmi chyba najbardziej po-Wilsonowsku, ale bez zbytniego wchodzenia w ten
sławny już dzisiaj tyłek. Co ciekawe, akurat w połowie Twoo Monkees musiałem przeczyścić soczewkę mojego starego harmana
kardoona lans cleanerem, jakby ta
zaparowała (tekst Twoo Monkees traktował
wszak o nieskończonej samotności). Może i był to jakiś znak, bo Encounter podoba mi się o wiele bardziej
niż odgrzana na kolację stylistyka jeżozwierzy,
no i króluje w tym utworze wiolonczela, a ja jako pra-pra-pra-prawnuczek
Haendla na sam jej dźwięk robię się od razu ciepły (na afterthoughts „piękną <<jak domniemywam>> wiolonczelistką” jest niejaka Marianne De Chastelaine).
Poziom muzycznego zapętlenia w She zaprzecza niejako, że jest to płyta
niemal akustyczna, bo nie jest. Nie jest też w ogóle eklektyczna. To zwarta jak
zastygła pianka do montażu muzyczna rozpacz. Whetever You Are, kolejny utwór na płycie przyzywa mnie swoim
śpiewem do tej ściany płaczu niczym mityczna syrena. Do samego końca nie zbudzę
się ze snu ukołysany tymi wszystkimi gitarowo-perkusyjnymi podwodnymi alikwotami.
Zatem pozostanę Paralysed wsłuchany w
przepiękną, stylową gitarową solówkę i w te bębny, których totemicznym
przodkiem z pewnością był słynny Pyramid
Song. W dodatku Giancarlo Erra w Paralysed
zaczyna śpiewać w swoim ojczystym języku, a mnie przychodzą do głowy wszystkie te
katowane na okrągło przed laty Museo Rosenbachy, Bigilletto Per L’Inferny,
Balletto Di Bronzy czy Bancamo Del Mutuo Soccorsy. Uspokajam się dopiero przy
tytułowym afterthoughts, ale czy po
przesłuchaniu całej płyty nadal jestem żywy* okaże się dopiero wtedy, kiedy
zdołam otrząsnąć się z okupującego moje ciało i myśli somnambulizmu.
Nosound „afterthoughts”, Kscope/Snapper 2013
* określenie względne
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz