Ta płyta to prawdziwy kosmos choćby dlatego, że stanowi zapis koncertu
międzynarodowego kilkunastoosobowego projektu Pure Phase Ensemble, który na warsztatach prowadzonych
przez saksofonistę Raya Dickaty'ego,
współpracownika takich legend jak
Sonic Youth czy Spiritualized, przygotował autorskie kompozycje inspirowane płytą
„Pure Phase” zespołu Spiritualized (przed laty ikony
spacerocka). Występ PPE był prawdziwym wydarzeniem pierwszej edycji Festiwalu
SpaceFest, którego pomysłodawcą jest Karol Schwarz, założyciel wydawnictwa
Nasiono Records. I to wydarzeniem megagalaktycznym. SpaceFest odbył się w
grudniu ubiegłego roku, a długo oczekiwana płyta „Live At Spacefest” ukazała
się w sierpniu tego roku i zawiera mistrzostwo interpretacyjne i eksploracyjne
nawiązujące do takich gatunków muzycznych jak shoegaze i wspomniany spacerock.
„Czym jest shoegaze czy spacerock, łatwo wytłumaczyć, porównując te gatunki
do popularnego grunge. O ile ten ostatni to energetyczna muzyka męskich
facetów w kraciastych koszulach, muzyka prezentowana na naszym festiwalu
często nazywana jest emocjonalnym rockiem granym przez gapiących się na swoje
buty wrażliwych chłopaków z grzywkami.” – wyjaśniał wszystkim Karol Schwarz, spiritus movens obu powyższych przedsięwzięć. Niepotrzebnie.
Niepotrzebnie, bo tylko lama z dawno zaniechanej hodowli
Andrzeja Stasiuka mogłaby nie rozpoznać, że TAKA muzyka „lecąca” z głośników to
odyseja kosmiczna 2012. Od pierwszego do ostatniego utworu, od czarnej dziury
do czarnej dziury, przez czarną dziurę, przez układy planet, przez trzy wymiary
do czwartego wymiaru. Rozpoczynająca się utworem „Electra Glide” trwającym
mniej więcej tyle, ile podróż z Ziemi na Marsa, którego kompozycyjne „doki”
wypełnione są niemieckim krautrockiem (patrz wczesne płyty Tangerine Dream i
Klausa Schulze), muzyczką z 4 AD (odkurz płyty Dead Can Dance; tu świetna
wokaliza Joanny Kuźmy) a nawet Tomaszem Stańko (z jego „najchłodniejszych”,
rozpisanych na „jazz-matematykę” płyt). Ale to dopiero trudny start. Bo potem
jest tylko lepiej (dla słuchacza), a właściwie to gorzej (dla krytyka chcącego
opisać zawartą na płycie muzykę). Otrzymujemy połączenie jazzu, ambientu,
psychodelii doprawione żarliwością wokalną wywodzącą się ze szkoły samego Bono
z U2. „No Movement” to niemal gospel, oczywiście „kosmiczny gospel”. To utwór
pełen chaosu, przez który przebija się monolit stworzony na bazie gitar
uzupełnionych saksofonowymi „riffami”;
no i na pełnym patosu wokalu Jaimie’go Hardinga (z Marion), który śpiewa w tym
utworze jak Bono na najbardziej pokręconych płytach U2 w rodzaju „Zooropy” oraz
„Pop”. Jeśli spacerock kojarzyliście
dotąd wyłącznie z Hawkwind, czas zapoznać się z tym jak bardzo od lat
siedemdziesiątych kosmiczna technologia przyspieszyła!
„High Flats” jest pełen transu, brzmi jak historie z dzieł Aki
Kaurismäkiego, na przykład z
filmu „Leningrad Cowboys…lecą do galaktyki AQ-654327”. To kompozycja na tyle
energetyczna, by wyrwać astronautów ze stanu hibernacji i wepchnąć wprost w gęste
dźwięki zagrane w stylu The Verve napędzanego paliwem fotonowym. Po „High
Flats”, „Crucifixion (Traditional) przyprawi was niemal o mdłości spowodowane
ostrym hamowaniem. Dosłownie zapadniecie się w wyściółkę fotela pilota.
Wyobraźcie sobie Nowy Orlean widziany z dalekiego kosmosu. Oto przez ogromny
teleskop widzicie, jak jego ulicami idzie pogrzebowy kondukt, na którego czele
gra orkiestra dęta, a mistrz ceremonii odprawia jakieś voodoo. Czyżby
odprawiali „na tamten świat” kosmitę? Stąd te zakłócenia?
Utwór „Bowie” zbudowany jest na bazie księżycowych sampli i brzmi jakby
pamiętne słowa śp. Neila Armstronga zaśpiewano jak rozleniwioną monotonią
wszechświata piosenkę. Od czasu do czasu na firmamencie gwiazd spada jakaś
gwiazda lub eksploduje planeta. Czas spowalnia, zakrzywia się prawie w kształt
elipsy. I tylko my, i tylko w próżni, i tylko sami. Prostota kompozycji
i melodii oraz mistrzowskie operowanie stonowanymi dźwiękowymi plamami gitar,
wytrącają nas z naszej samotni, sprawiają nam zmysłową przyjemność. W próżni dmą saksofony, saksofony
dmą próżnią?
Zanim sobie odpowiemy na te
pytania, na naszym kursie (na naszej „ścieżce”) pojawia się „The Frost”, który
jest tak smutny jak wraki sputników krążące wokół Ziemi. Cudowny śpiew Joanny
Kuźmy i nastrój przypominający wnętrze kapsuły ratowniczej, w której padła
elektronika – to zupełna odwrotność tych emocji, które wytwarzała swoim śpiewem
taka na przykład Janis Joplin. Tutaj, też ich doświadczamy, tylko że akurat te
„parzą” temperaturą – 300 º C. Być może właśnie dlatego, kończący płytę „Darkest Sun” brzmi jakby wydobywał
się z gardła psa Łajki w chwili gdy nagle pojął, że jego podróż zaplanowano
tylko w jedną stronę. Ten rzec by można „pogodzony ze swoim shoegaze’owym
losem” utwór, mimo wszystko ponownie zaskakuje wokalem à la Bono lub jak
kto woli, à la śp. Michael Hutchence z INXS.
Cel, a raczej kierunek,
wyznaczony nazwą Pure Phase Ensemble wydawał się jasny; miało być potężnie,
mocno, transowo, odważnie i atmosferycznie. Miało być kosmicznie i
fantastycznie. Jest. Hasło „space rock psychedelic monster”, którym Dickaty
określił zawartość albumu, nie jest w ogóle przesadzone. Zatem, jeśli
kiedykolwiek przyszłoby wam zapowiedzieć grupę, pamiętajcie, że przydatne
będzie do tego tylko jedne zdanie: „ladies and gentleman we are floating in
space!”.
PS: Czas przedstawić pełną załogę
„Nostromo”: Raymond Dickaty (musical director) – tenor sax, flute, Antoni
Budziński (Klimt) – guitar, Tomasz Gadecki – baritone sax, Jaimie Harding
(Marion) – lead vocals, Jachi – analogue synthesizers support, Borys Kossakowski
– tenor sax, Crumar keyboard, guitar, Joanna Kuźma (Ania i Koty) – lead and
backing vocals, tambourine, Michał Miegoń – electronic beats (synthesizers),
guitar, Piotr Pawlak (Kury, Łosskot) – guitar, Karol Schwarz (całe mnóstwo
znakomitych projektów) – guitar, vocal, synthesizers, Kamil Szuszkiewicz –
trumpet, Artur Tobolski – bass guitar, Tomasz Żukowski – drums, percussion.
Pure Phase Ensemble „Live at SpaceFest!”.
Nasiono Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz