piątek, 27 października 2017

Permanentnie nijako


Steven Wilson to człowiek niezwykle zapracowany. Wystarczy wspomnieć o jego zespołach, w których realizował własne muzyczne wizje: Porcupine Tree, Blackfield, No-Man, Bass Communion,Storm Corrosion, Incredible Expanding Mindfuck. Na jego osobistym koncie należy  umieścić również wkład, który zaliczył jako multiinstrumentalista, producent i kompozytor współpracujący m.in. z Anathemą, Dream Theater, Opeth, a także z King Crimson, Jethro Tull i Marillion (w roli osoby dokonującej remasteringu ich starych płyt). Trzeba przyznać, że jest to kapitał, który dyskontuje współczesne osiągnięcia rocka neoprogresywnego, haniebnie trącącego myszką (bynajmniej nie komputerową, za to mysim truchłem ze strychu). Kto nigdy nie odnajdywał rockowej progresji w muzyce takich zespołów jak m.in. The Flower Kings, Arena, Pendragon, IQ oraz innych tego rodzaju klonów, koniecznie powinien sięgnąć po coś innego, ale nieco mniej rozczarowującego. Na przykład po najnowszą progresywną (tak, tak) płytę Wilsona To The Bone.

Muzyka ze wspomnianej płyty „Ameryki nie odkrywa” (patrz nagranie tytułowe, rozpoczynające się jak jakiś odrzut grupy Pink Floyd, ewentualnie Supertramp), to porządny „art-rockowy muzak” (określenie poniekąd specjalnie prowokacyjne) do przyjemnego słuchania. Próżno na nim szukać czegoś podobnie inspirującego jak dźwięki zarejestrowane przed laty na Stupid Dream. Zamiast tego otrzymujemy utwór Nowhere Now, muzykę do windy (może nie w rodzaju tej zamontowanej w wieżowcu na moim osiedlu), lecz mimo wszystko przeznaczoną do odtwarzania w kabinie dźwigu pasażerskiego dla maksimum sześciu osób. Ta liczba niech stanie się symbolem jakości usług windziarza, który chciał nas przetransportować w rejony kosmiczne, ale ograniczył go strop szybu. Osiada więc niekiedy na laurach, w piwnicy rozbrzmiewającej melodiami w rodzaju Sussudio (taki żart). A więc klęska? Nie, a nawet wcale nie. Zwłaszcza tam, gdzie Wilson udanie naśladuje pop-rock, na przykład w Pariah, słodko-gorzko-lirycznym, chwytliwym melodycznie duecie z Ninet Tayeb, który naprawdę przyjemnie się słucha. I który stał się jednocześnie przekleństwem To The Bone, zaliczanej z jego powodu przez co niektórych zniecierpliwionych recenzentów do kategorii „muzyki do radia” (niechby spróbowali na jakiejś play-liście umieścić nudnawy, przydługi Detonation).  O ile jednak na poprzednim albumie Hand. Cannot. Erase na czytniku compact playera często pojawiała się liczba „66”, jako wyraz artystowskiego uniesienia (w tej skali „666” to już szał twórczy), tymczasem To The Bone to skromna „6” plus, a to ze względu na ewidentnie wciąż ambitne podejście Wilsona do tworzenia muzyki (co niekiedy obraca się przeciwko niemu, na przykład w kolejnym, tym razem już „poważniejszym”, ale wciąż „bezpłciowym” muzycznie duecie ze szwajcarską wokalistką Sophie Hunger w Song Of I).

Nowy solowy album Steve Wilsona posiada jakby dwa bieguny tej samej przeciętności. Na jednym znajduje się kompletnie nieistotny, akustyczny Blank Tapes, na drugim brit-popowy, gitarowy i hałaśliwy People Who Eat Darkness. Wartością dodaną jest to, co pomiędzy: podniosły, emocjonalny, i nareszcie progresywny Refuge, z partią harmonijki ustnej Marka Felthmana (wcześniej udzielającego się na płytach Talk Talk i w utworze Archive Again), czy wzbogacony chóralną partią Song Of Unborn. Tak więc, co? Pospolity pop? Nie, ambitny rock (The Same Asylum as Before), ale chwilowo totalnie zagubiony (Permanating).

Steve Wilson, To the Bone. Caroline International, 2017

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz