Gdyby spróbować zareklamować płytę norweskiej grupy Seven Impale
zatytułowaną City Of the Sun, słowami
żywcem zapożyczonymi z bloku reklamowego emitowanego w skretyniałej do cna
telewizorni, a przy tym posłużyć się komunikatem skierowanym do zupełnie
niewłaściwego klienta, musiałyby one przyjąć brzmienie w postaci poniższych zdań:
„W temperaturze 170 C ekspansja termiczna dwutlenku węgla powoduje gwałtowną denaturacje
białek. Wraz ze wzrostem temperatury zmienia się struktura polisacharydów,
amylazy i amylopektyny”. Tym samym, byłaby to antyreklama produktu, który
produktem nie jest (jest dziełem) - a osoby odpowiedzialne za jego stworzenie miały w głębokim poważaniu reguły marketingu - stąd z innego punktu widzenia (i
z uwagi na zupełnie przeciwstawny target) na swój sposób w sumie zachęcalibyśmy do jego nabycia. Paradoksalnie,
nasz wysiłek byłby wówczas o wiele bardziej wydajny niż medialne starania tabunów
„artystów” udających artystów (całkiem jak w spocie reklamowym, w którym jakaś
zwiędła róża wyłoniona w castingu, udaje lekarza pediatrę). Odrzućmy zatem polisacharydy, amylazy i amylopektyny różnej maści! Niech
tam i wchodzą w nieco „zakwaszone” (od „kapusty”) reakcje chemiczne z rozmaitymi wariantami wielkomiejskiego samo-rządu
przy okazji zabaw sylwestrowych, na których publika (głucha na subtelniejsze bodźce) wiwatuje na ich cześć, odpalając petardy w samym środku gęstego tłumu. Skupmy się na tym, co jest
kompletnie niewspółczesne, niszowe, nieznane, mentalnie niedostępne dla biesiadujących oraz ich duchowych wodzirejów ze zidiociałych mediów.
Oto kręci się w moim odtwarzaczu płyta, która jest delicją dla smakoszy muzycznych dań vintage. Na City Of the Sun, przy pomocy zapomnianych już form ekspresji muzycznej zapożyczonych od Van Der Graaf Generator, Gentle Giant, Colosseum, King Crimson, Caravan i Soft Machine, zespół Seven Impale „upichcił” danie firmowe przywracające wiarę w potęgę muzycznego smaku. Dokonał tego bez szczypty snobizmu, w artystowskim stylu, stawiając na dźwięki zupełnie nieoczywiste i niełatwe w odbiorze. Norwegowie z Seven Impale mocno zainspirowali się rockiem progresywnym z lekką naleciałością jazz rocka z czasów, kiedy był on jeszcze (pomimo dosyć bombastycznej formy muzycznej) powiewem świeżości, dowodem na to, iż także rock może mieć większe ambicje. Stianowi Øklandowi - wokaliście i gitarzyście - wraz z pozostałymi członkami zespołu, udało się w ramach wypracowanej ponad czterdzieści lat temu konwencji, pokazać coś własnego: indywidualny rys, szacunek do tradycji, za którym kryje się wręcz żelazna konsekwencja wykonawcza. Na City Of the Sun, już od pierwszych nut dopada słuchacza wszechogarniające uczucie déjá vu; zderza się on ze ścianą dźwięku: saksofon, ciężkie riffy organowe, gitarowe zagrywki w duchu jazz rocka i instrumentalna kakofonia, na której amplitudzie znajdują się liryczne melodie oraz partie wokalne w mocno „hammillowskim stylu”. Metaforycznie, to muzyka płynąca z winyla z całą gamą trzasków. Sprawność instrumentalistów (obok Øklanda w składzie grupy znajdują się jeszcze: Fredrik Mekki Widerøe/drums; Benjamin Mekki Widerøe/sax; Tormod Fosso/bass; Erlend Vottvik Olsen/gitar oraz Håkon Vinje/keyboards) powoduje, że rozbudowane, oparte na improwizacji kwieciste aranże, nie stanowią tu żadnego problemu.
Oto kręci się w moim odtwarzaczu płyta, która jest delicją dla smakoszy muzycznych dań vintage. Na City Of the Sun, przy pomocy zapomnianych już form ekspresji muzycznej zapożyczonych od Van Der Graaf Generator, Gentle Giant, Colosseum, King Crimson, Caravan i Soft Machine, zespół Seven Impale „upichcił” danie firmowe przywracające wiarę w potęgę muzycznego smaku. Dokonał tego bez szczypty snobizmu, w artystowskim stylu, stawiając na dźwięki zupełnie nieoczywiste i niełatwe w odbiorze. Norwegowie z Seven Impale mocno zainspirowali się rockiem progresywnym z lekką naleciałością jazz rocka z czasów, kiedy był on jeszcze (pomimo dosyć bombastycznej formy muzycznej) powiewem świeżości, dowodem na to, iż także rock może mieć większe ambicje. Stianowi Øklandowi - wokaliście i gitarzyście - wraz z pozostałymi członkami zespołu, udało się w ramach wypracowanej ponad czterdzieści lat temu konwencji, pokazać coś własnego: indywidualny rys, szacunek do tradycji, za którym kryje się wręcz żelazna konsekwencja wykonawcza. Na City Of the Sun, już od pierwszych nut dopada słuchacza wszechogarniające uczucie déjá vu; zderza się on ze ścianą dźwięku: saksofon, ciężkie riffy organowe, gitarowe zagrywki w duchu jazz rocka i instrumentalna kakofonia, na której amplitudzie znajdują się liryczne melodie oraz partie wokalne w mocno „hammillowskim stylu”. Metaforycznie, to muzyka płynąca z winyla z całą gamą trzasków. Sprawność instrumentalistów (obok Øklanda w składzie grupy znajdują się jeszcze: Fredrik Mekki Widerøe/drums; Benjamin Mekki Widerøe/sax; Tormod Fosso/bass; Erlend Vottvik Olsen/gitar oraz Håkon Vinje/keyboards) powoduje, że rozbudowane, oparte na improwizacji kwieciste aranże, nie stanowią tu żadnego problemu.
Album otwiera Oh, My Gravity! – to Yes XXI wieku, a ściślej kompozycja zespołu, który własnie przejmuje pałeczkę od swojego protoplasty, od dawna pozbawionego sił witalnych (mniej więcej od czasów Dramy). Ze względu na partie saksofonu, usłyszymy w tym utworze echa Van Der Graaf Generator oraz brzmienia rodem z wczesnych płyt King Crimson. Jazzujące Windshears stanowi ukłon w stronę Soft Machine, jak również nostalgiczne spojrzenie ku
awangardowej Scenie Canterbury, przynajmniej do chwili wejścia mocniejszych
gitarowych riffów, przywodzących na myśl dokonania współczesnej progresji, a
więc grup w rodzaju Beardfish lub Haken. Eschaton
Horo jest czystej krwi potomkiem „związku małżeńskiego”, zawartego pomiędzy
Gentle Giant a wspomnianym już wcześniej VDGG. Økland śpiewa w tym utworze, jak
najłagodniejsza z możliwych wersji Petera Hammilla (albo przestraszonego Jona
Andersona – do indywidualnego wyboru), aczkolwiek jego koledzy nie śpią, tylko
fragmentami „łoją” niczym Dream Theater, nagrywający któryś z coverów Roberta Frippa (choć DT nie umieściłby na swoim albumie tak oldskulowej melodii
saksofonu). Kolejna kompozycja – Extraction, to ultranowoczesny „killer”
spod znaku Liquid Tension Experiment. Z wokalem, który przypomina chwilami sposób śpiewania Rogera Watersa (a kuku!). God
Left Us For a Black-dressed Woman, kończące album City Of the Sun to
jak przystało na ten styl ekspresji, prawdziwa mini-suita. Przemyślana
kompozycyjnie, rozwibrowana muzycznie, pełna improwizacyjnej pasji. Znów, gdybym
miał ją do czegoś porównać, jako jej odpowiednika wybrałbym utwór tytułowy z albumu Lizard (na którym Yes spotkało się z King Crimson).
Dla kogo dzisiaj nagrywa
się takie płyty? Dla radia? Żart! Dla pryszczatych z ipodem i Jayem-Z w
słuchawkach? Dla zestresowanych i podtatusiałych właścicieli kredytu hipotecznego
we frankach, którzy tyrają dla korporacji, albo kwitną na lichym etacie pośród
morza bezrobocia w rzeczywistości, która z dnia na dzień coraz bardziej przypomina
dom wariatów? A może wyłącznie dla tych co marzą, jak niegdyś napisał o tym poeta
Kleszcz w wierszu, że „naprawdę są cuda: radio bez Beaty i Urszuli”? Tak,
tylko dla nich.
Seven Impale, City Of the Sun. Karisma Records, 2014
znów kolejna fajna, natchniona pozycja ...ale przecież nie JAMES :)))
OdpowiedzUsuńnie James, który mimo wszystko nie zasługuje na dorabianie mu gęby:)
Usuń