Napisał
Wojciech Kass w najnowszym, programowym numerze „Toposu” („TOPOI – „A!”, str.
73.) – „Poezja jest częścią objawiającego się sacrum, a nie
kwestią idei. Jeśli w poezji, w sztuce w ogóle, mamy coś osiągnąć, to nie przez
idee tylko przez język. Poeta jest dawcą języka, a zarazem jego sługą i
strażnikiem. A organiczną tkanką języka jest obraz, nie idee wyrażające się w
pojęciach. Te obrazy jak cienie przesuwają się w duszy, są jak <<cienie
bezimiennych i bezszelestnych statków>>. Może ta największa poezja jest
głosem duszy odpowiadającej na istnienie? W każdym razie jeśli traktuje się ją
na poważnie, jeżeli staje się ona czymś niezbędnym w naszym życiu (jak
powietrze), czymś egzystencjalnie koniecznym, to nie da się pozostać jedynie na
poziomie poezji, a więc samego języka rozumianego jako intelektualna gra
znaczeń, technik i chwytów słownych, rozmaitych trików i sztuczek, lecz trzeba
sięgnąć głębiej i radykalnie popracować na poziomie bytu. Praca nad sobą jest
tak samo ważna jak poezja. Człowiek musi pełniej żyć, pełniej być, musi czuć,
że tak powiem istnieniowość. Aby ten postulat mógł być spełniony, należy
rozciągać czy też poszerzać duszę, co jest rzeczą bolesną i niewdzięczną. A
może to dusza rozciąga, poszerza język poety?”. To m.in. z powodu w ten sposób
definiowanej „istnieniowości” odbyłem w minionym tygodniu podróż na trasie
Tomaszów-Mława-Pranie-Pisz, odczuwając własne istnienie boleśniej niż
zazwyczaj; dręczony uciążliwościami podróży i dolegliwościami ciała. Natomiast moja
dusza miała się stosunkowo dobrze, chociaż także odrobinę cierpiała w wyniku
uchybień języka, który z niewyspania i z doświadczenia katuszy związanych z intensywną
lokomocją, w piskiej bibliotece łamał się, skręcał i czasem wiódł dawniej
precyzyjną myśl na zdumiewające manowce. Czerpiąc ze słów Wojciecha Kassa oraz dzięki jego nieocenionemu wsparciu, udało mi się ostatecznie „rozciągnąć
duszę” w olbrzymi wątrobiany połać, by zasilić go witaminami z rozmaitych
„powidoków”. A były nimi: obiad i kolacja w towarzystwie rodziny Kassów,
literackie doznania związane z poematem „Ba!”, który Wojciech deklamował żonie
Jagience i mnie podczas wspomnianej wieczerzy, nasz (Wojtka i mój) leśny spacer
do Krzyży, widok czarnego i rozgwieżdżonego nieba nad Leśniczówką Pranie,
którego mieszczuch nie uświadczy w pogrążonym w smogu mieście. Ułożona naprędce
w myślach (ale nie wypowiadana nazbyt głośno, bo bluźniercza) parafraza nazwy Karwica
Mazurska, oddająca w swoim nowym
znaczeniu wilgotny, porośnięty korą i mchem weltschmerz
mazurskiego krajobrazu. A co z moim językiem? No cóż, już za miesiąc będzie
miał kolejną szansę na udowodnienie, że ani na chwilę nie zapomni się w gębie…
Miejsko-Gminna
Biblioteka Publiczna w Piszu, 25.10.2013 r.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz