George Bernard Shaw przed wieloma laty powiedział;
„jeśli mój sąsiad codziennie bije swoją
żonę, ja zaś nie biję jej nigdy, to w świetle statystyki obaj bijemy je co
drugi dzień”. Stąd tylko złudnie omijając możliwości operowania danymi
statystycznymi (mistrzostwa świata w tym zakresie nikt nie wydrze z łap
polityków) w zakresie niektórych spraw tylko pozornie marginalnych, które na
pierwszy rzut oka nie mają bezpośredniego wpływu na metodę rządzenia bądź na
sposób przejmowania władzy, i tak w końcu zderzymy się z twardą opcją suchych
liczb. Tym bardziej, że akurat w tym przypadku nie zmanipulowane dane niosą ze
sobą pożądaną w pewnych kręgach informację – tłumem wtórnych analfabetów rządzi
się zdecydowanie łatwiej.
Raport Biblioteki Narodowej na temat stanu
czytelnictwa w Polsce w roku 2012 przynosi w tym względzie same korzystne
wiadomości dla partyjnych demiurgów wszelakiej maści. Sondaż BN zrealizowany na
próbie 3000 obywateli Polski w wieku 15 lat i więcej, którego ilościową miarą
bycia „rzeczywistym” czytelnikiem była deklaracja przeczytania siedmiu lub
więcej książek w ciągu roku, nie pozostawia nadziei, co do naszej technokratycznej
przyszłości. W roku ubiegłym osób, które można uznać za „rzeczywistych”
czytelników, było 11%. Jeszcze dziesięć lat temu odsetek ten wynosił 22-24%. Autorzy
raportu, żeby bliżej przyjrzeć się temu zjawisku, osobom, które zadeklarowały
brak kontaktów z książkami (60,8% Polaków), zadali dodatkowe pytania. Z udzielonych odpowiedzi wynika, iż 53% spośród tych, którzy
nie przeczytali żadnej książki w ciągu ostatnich 12 miesięcy, nigdy nie czytało
książek bądź czytało je wyłącznie w bezpośrednim związku z pobieraniem nauki w
szkole. Pozostali nieczytający przyznali, że kiedyś czytali książki, obecnie
jednak sięgają do nich nie częściej niż raz w roku (to 39% korzystających m.in.
z poradników, encyklopedii czy książek kucharskich). Takiej odpowiedzi
najczęściej udzielały osoby z wykształceniem wyższym, co jak uważają autorzy
dokumentu – jest istotnym przeobrażeniem w obszarze tej kategorii społecznej –
doprowadzającym do sytuacji, w której ludzie formalnie wysoko wykształceni w
sensie kulturowym już niekoniecznie są inteligentami; 34% respondentów z
wykształceniem wyższym nie przeczytało w ciągu ostatniego roku ani jednej
książki, 20% w ciągu ostatniego miesiąca nie przeczytało tekstu o objętości
trzech stron lub dłuższego artykułu w prasie, 17% nie przypomina sobie, żeby w
minionym roku czytało jakąkolwiek prasę. Nie znaczy to wcale, że nieczytający
książek w istocie czytają je w innej formie – np. elektronicznej, ponieważ
tylko 2% spośród tej grupy kiedykolwiek czytało e-booka. Raport o stanie
czytelnictwa w roku 2012 kończy się następującą konstatacją: „Wypowiedzi badanych wskazują na to, że w świadomości społecznej wyraźnie
zarysowują się dwa pojęcia czytania. Z jednej strony jest to, które odnosi się
do czynności będącej dobrowolnym czytaniem w czasie wolnym drukowanego kodeksu
zawierającego prozę literacką lub popularnonaukową. Z drugiej strony jest
wymuszone czynnikami zewnętrznymi czytanie użytkowe. Te dwa rodzaje czytania
badani bardzo wyraźnie różnicują. Czytanie użytkowe w coraz większym stopniu wydaje się być
związane z krótkimi formami tekstowymi dostępnymi w Internecie użytkowanym za
pomocą wielorakich urządzeń – komputerów stacjonarnych i przenośnych, tabletów
czy smartfonów. Czytanie w sensie
bardziej tradycyjnym jest praktyką „bycia gdzie indziej”, oderwania –
przynajmniej do pewnego stopnia – od przymusów doraźnej bezpośredniości
codziennych obowiązków; z tego punktu widzenia lektura tego rodzaju przedstawia
się jako praktyka ekskluzywna (sic!) właściwa tym, którzy nie tylko posiadają
dostateczne kompetencje kulturowe, ale także dysponują czasem niepodanym
segmentacji na tak krótkie odcinki”.
Spróbujmy teraz przeanalizować resztę dostępnych danych.
Książki zdrożały w naszym kraju w przeciągu ostatnich dwóch lat o kilkanaście
procent (11-12), a więc w większym stopniu niż wynikałoby to z samej zmiany
podatku VAT, którego stawka wzrosła z zera do 5 proc. Ciągle też wzrastają w
Polsce ceny żywności i wszelkiego rodzaju mediów, rośnie bezrobocie i rosną
podatki. Oprocentowanie kredytów hipotecznych jest kilkakrotnie wyższe niż w
innych krajach UE. Płaca minimalna wynosi niecałe 1200 złotych netto, a
podstawowym „narzędziem” zatrudnienia wykorzystywanym przez pracodawców są
dzisiaj tzw. „umowy śmieciowe”. Przeciętna stawka godzinowa Polaka
zatrudnionego na taką właśnie umowę to kwota rzędu 5 złotych „na rękę”.
„Sylwetki i cienie” Andrzeja Sosnowskiego (tu jako przykład) kosztują w
„Empiku” 30,99 zł. Owszem, można korzystać z bibliotek, w których jednak poziom
zakupu nowości kształtuje się na niskim poziomie 7,2 wolumina na 100
mieszkańców. Jeśli zatem chce się przeczytać np. „Wiersze” Marcina Świetlickiego,
powinno się wspomnianą książkę samemu sobie kupić (a to kolejne 50 zł. ).
Wynika z tego, że wytrawny czytelnik (czyli ten, który przekroczył magiczny
próg siedmiu przeczytanych książek rocznie), który ma pecha (ale i tak znacznie
mniejszego niż osoba bezrobotna) i otrzymuje minimalne wynagrodzenie, aby mógł
się zapoznać z twórczością dwóch ważnych poetów współczesnych, musiałby wydać
80 złotych, czyli poświęcić na to swoją zapłatę za 16 godzin pracy. Szesnaście
godzin za ladą, w ochronie marketu, w magazynie centrum logistycznego lub w
banku na stanowisku obsługi klienta, żeby później obcować z książkami
wypełnionymi wyłącznie wierszami? Niby to możliwe, ale tylko w świecie
skonstruowanym przez rządzących na wzór rzeczywistości Ferdka Kiepskiego gdzie istnieją
takie rzeczy, o którym się nawet fizjologom nie śniło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz