Pamiętam pierwsze spotkanie z twórczością
Stanisława Czycza. Lata 90. XX w., wyprzedawano księgozbiór biblioteki
największej, upadłej fabryki w mieście – wszystkie książki po symbolicznej
złotówce. Ech, dowiedziałem się o tej wyprzedaży zbyt późno, a i tak czułem się
jak niedopity w browarze. I to właśnie wtedy, przy okazji prowadzenia swoich
książkowych wykopalisk natrafiłem na książkę zatytułowaną „Ajol”, a w niej na
„Anda”, opowiadanie poświęcone Bursie. Autorem książki był Stanisław Czycz.
Dzień lub dwa dni później natrafiłem jeszcze na „Tła” – zbiór wierszy z końca
lat pięćdziesiątych. Prozę kupiłem od razu, wiersze ze względu na okropne
zawilgocenie i luźne kartki (i to bynajmniej nie z powodu częstego wypożyczania
– karta biblioteczna była pożółkła, ale nigdy nie była wypełniana) pozostawiłem
na zmielenie. Nie ma to żadnego wymiaru symbolicznego, ponieważ po latach „Ajola”
gdzieś zagubiłem (dziś mam „Anda” w antologii polskiej noweli współczesnej i
„Wybór wierszy” z 1979 roku).
Kim był Stanisław Czycz? Na legendę poety
wyklętego pomimo wrodzonych predyspozycji umarł zbyt późno – w wieku 67 lat i
prozaicznie – na zawał serca. Nigdy nie wychodził z knajpy przez szybę jak
Wojaczek, ani nie wędrował po świecie jak Stachura. Egzystował wpisany w cztery
kąty swojego mieszkania w krakowskim Domu Literatów, samotny, lękający się
otaczającej go rzeczywistości, bezradny w najprostszych sytuacjach życiowych.
Tak jak i oni „nadwrażliwy”, ale zbyt skromny i cichy, żeby mógł być zauważony.
Zresztą sam dobrowolnie skazywał się na niebyt, opowiadał, że nigdy nie był w
Kościele Mariackim ani na Wawelu, a żył przecież w Krakowie! Przez kilka lat
mieszkał przy Krupniczej z Adamem Macedońskim, malarzem, rysownikiem,
działaczem niepodległościowym, skazany na naloty podpitego Ireneusza
Iredyńskiego, Jana Himilsbacha i innych. Abnegat, bez stałego etatu,
utrzymujący się z pisania i ze skromnej renty. Jednocześnie człowiek chory –
leczył się na raka skóry i ogarnięty zrozumiałym lękiem przed śmiercią – popadał
w coraz większą depresję. „Poeta katastroficzny” tak najlepiej można by go
określić. Nie dbał o swoje interesy, robienie kariery. Nie potrzebował dużo,
skromny człowiek, nawet za bardzo. Potem dopiero zaczął dbać o dom, gdy się
ożenił. Justyna Sobolewska w „GW” (przy okazji wznowień jego książek
prozatorskich przez Wydawnictwo literackie) napisała o nim: „Niedawno ulica,
przy której stoi dom Czycza, została nazwana jego nazwiskiem. Dom rodzinny
pozostał w niezmienionym stanie - przez zbitą szybę można zajrzeć do środka.
Widać ścianę, którą w ostatnich latach życia Czycz remontował. Był
perfekcjonistą. Przepisywał stronę z powodu źle wstawionego przecinka. Podobnie
nad tą ścianą pracował pod sam koniec życia z determinacją, ale i
bezskutecznie”.
Jako poeta narodził się w sposób nietypowy i
zarazem typowy. Absolwent Liceum Elektrycznego pojawił się na początku lat 50.
w Kole Młodych przy Krakowskim Oddziale ZLP zabierając ze sobą „swoje” wiersze,
wśród których znalazło się kilka tekstów wyklętego już naówczas w kraju Czesława
Miłosza. Opiekujący się młodymi poetami Adam Włodek natychmiast rozpoznał
mistyfikację. Ale - jak pisał potem we wspomnieniach - "własne teksty
kandydata na członka Koła stanowiły wystarczającą podstawę do przyjęcia".
Wystarczyło kilka lat, aby pojawił się jako debiutant w znakomitym towarzystwie
Drozdowskiego, Herberta, Białoszewskiego i Harasymowicza w „Życiu Literackim”.
W swoich wierszach próbował opisać „chaos świata”. Pesymizm tych tekstów,
poczucie zagrożenia fascynują jego dzisiejszych czytelników, w tym mnie, który
„akcję” swojej debiutanckiej książki „zamknął” w czterech ścianach hostelu.
Ostatnie lata życia to ciągła walka z nawrotami
pogłębiającej się depresji. Coraz głębiej wtopiony w tło niechętnie wychodził z
domu, bo świat jawił mu się jako nieustanne zagrożenie. Stanisława Czycza –
jego postać i twórczość idealnie określiła Wisława Szymborska nazywając go
„mistrzem cierpienia”, ale też „artystą-cyganem”. Włodzimierz Jurasz
wspominając Czycza na łamach „Dziennika Polskiego” przytacza wywiad, jaki ten
udzielił Krzysztofowi Lisowskiemu, wspominał w nim podróż pociągiem, podczas
której podsłuchiwał parę młodych ludzi rozmawiających o jego pisarstwie. – „To
mogłeś im się przedstawić” - stwierdził Lisowski. – „Co?... przecież by mi...
oni to byli państwo... ubrani porządnie, czyści, zadbani... ja przy nich jak
psubrat... kieszeń mi się u spodni rozrywała i strzępiły się nogawki, i przy
koszuli kołnierzyk... no przecież widywałeś mnie jak chodzę, bo ja tak przez
lata” - odpowiedział poeta.
„And” to hołd złożony przyjacielowi, z którym
razem pił wódkę, wędrował po podkrzeszowickich lasach, kłócił się i godził,
rozmawiał o poezji i naśmiewał się z kolegów-literatów goniących za aktualnie
obowiązującą koniunkturą polityczną. Ten przyjaciel - Andrzej Bursa, bo o nim
jest mowa - zmarł 15 listopada 1957 roku, tuż po powrocie z odbywającego się w
Poznaniu zjazdu młodych pisarzy. Czycz, towarzysz ostatnich dni życia Bursy,
opisał te wydarzenia we wspomnianym opowiadaniu, a także przeżył go o prawie 40
lat żyjąc wciąż tak, jakby przyszło mu mieszkać w płonącym wieżowcu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz