piątek, 2 czerwca 2023

Korespondencja (49)


Z Wydawnictwa poetki Anny Matysiak dotarła do „Hostelu” najnowsza książka Grzegorza Wróblewskiego Niebo i jointy. Grzegorz jest autorem, którego wiersze czytam regularnie, zawsze z zainteresowaniem i należnym im podziwem. Wychodzą bowiem spod ręki poety, który żyje w zgodzie z własnymi przekonaniami i upodobaniami, nie oglądając się na obowiązujące wśród poetów powinności związane z nieustannym uaktualnianiem własnej pozycji. Grzegorz to autor bezkompromisowy, niepodległy, stąd zazwyczaj pomijany przez środowisko, którego główną metodą funkcjonowania w obiegu poetyckim jest stawianie tezy, do której potem dopasowuje się dyżurne i dostępne nazwiska. Tak, Grzegorz Wróblewski przebywa w krytycznoliterackim czyśćcu, a to za sprawą tej części krytyki, która przeszła na pozycje rynkowe; publicystyczne, popularyzatorskie, felietonowe; jak i z punktu widzenia tzw. młodej krytyki stosującej bez żadnego zażenowania ejdżystowskie filtry. Wszystko to paradoksalnie robi wierszom Wróblewskiego jak najlepiej. Poeta zawsze świetnie sobie radził z odrębnością, i tak też jest w jego najnowszej książce Niebo i jointy, która w sprawiedliwym świecie byłaby omawiana i doceniana przez szerokie grono czytelników i krytyków. Tymczasem najprawdopodobniej będzie tak, jak długo przede mną sygnalizował Rafał Wawrzyńczyk, twierdząc, że „[…] ten jeden z najaktywniejszych poetów pokolenia <<brulionu>> – około 20 książek na koncie, jeśli liczyć tylko te wydane po polsku – z rozmaitych względów był i jest pomijany w corocznej zabawie pt. <<Krajowe nagrody poetyckie>> oraz na oficjalnych mapach sił. Na tych mniej oficjalnych sprawa wygląda nieco inaczej, środowiskowy wpływ Wróblewskiego jest jednocześnie trudny do wyłapania i trudny do przecenienia; nie chodzi tu tylko o dyskretny wpływ jego poetyki pojawiający się w różnych, często dość zaskakujących, miejscach, ale i o wpływ jego samego, oddalonego (od 1985 mieszka w Kopenhadze), ale aktywnego agensa pola literackiego w Polsce […]. Darujmy sobie gremia decydujące o „krajowych nagrodach poetyckich”, ponieważ większość ich wskazań charakteryzuje przydomek „krajowe” (jak polski Elvis). O wiele większą satysfakcję przyniesie nam lektura najnowszych wierszy Grzegorza Wróblewskiego, ponieważ jego poezja to kulturowy tygiel znaczeń, perspektyw, kontekstów, alegorii i erudycyjnych wskazań. Punkowy, niekiedy psychodeliczny nerw tych wierszy tylko podbija koloryt tomu, czytelnik może w nim lekturowo meandrować w rytmie narzuconym przez autora. Raz będzie to adagio, z kolejnym wierszem presto, w następnym – trzy akordy... Plus ta dołująca ironia, za którą trudno nadążyć, do końca ją rozpoznać, przejrzeć się w niej choćby tylko po to, by próbować z naciskiem podkreślać, iż nas ona nie dotyczy. A jednak! Śmiej się pajacu! Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie! Tyle na koniec zostaje z naszych lekturowych założeń i kalkulacji! Tak pisze wyłącznie poeta charakterny, osobny, komplementarny, fascynujący. Prawdziwy. Zjadający na śniadanie wyroby większości aktualnie modnych autorów, o których niebawem zapomnimy. O Wróblewskim zapomnieć się nie da, choć się go z premedytacją odsuwa na dalszy plan. Łatwo zgadnąć, czyja to jest strata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz