środa, 13 maja 2020

Chichot (z) poezji

Tak się składa, że po moich spotkaniach autorskich wszyscy idziemy do knajpy. Czasami marzę, że kiedyś pójdę na kawę i ciastka, albo po prostu rozejdziemy się do swoich domów – ja, jako przyjezdny, wrócę do hotelowej samotności. Ale nie, w moim przypadku to tak nie działa. Wstaję rano, idę na pociąg, po południu mam spotkanie, po spotkaniu ląduję z organizatorami, znajomymi i nielicznymi czytelnikami w jakimś lokalu, skąd wracam do hotelu późno w nocy. Idealna knajpa to ta z filmu „Siekierezada” – „Hoplanka”. Zadymiona, parująca ludźmi, z mocno zmęczonym wystrojem i wyposażeniem, serwująca wódkę w „karczmiakach”, zimne piwo, a na przekąskę marynowanego śledzia prosto ze słoja. Taka może się człowiekowi nawet przyśnić. Mocno okrojoną wersję podobnego przybytku mam u siebie. Zachodzę tam czasem, ale wyłącznie zimą, bo musi być naprawdę mroźno, żebym miał ochotę na zimną wódkę i piwo. Poważnie wstrząsnął mną kiedyś pewien zaznajomiony poeta, który chwalił się publicznie, że jego profil na Facebooku obserwuje ileś tam tysięcy ludzi. Bo osobiście najbardziej lubię te knajpy, w których co najwyżej można dostać w mordę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz