Nakładem
Domu Literatury w Łodzi/Stowarzyszenia Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi ukazała
się moja piąta książka poetycka. „Śruba Archimedesa” to następczyni wydanego w
roku 2014 w Instytucie Mikołowskim „Golema”. Nowy tom ukazuje się jako siódmy w
serii „Białe kruki, czarne owce”, o której wydawca napisał: „Seria (…) ma na celu prezentację
wartościowej literatury – utworów odważnych, nowatorskich, kontestujących
zastany porządek rzeczy oparty na wartościach merkantylnych. W serii (…)
publikujemy utwory pisarzy stroniących od literackiego mainstreamu – czy to z
wyboru, czy z powodu, że ogólnodostępne media preferują krótkie komunikaty na
temat literatury łatwej, lekkiej i przyjemnej”. Jedno jest pewne, mój
ewentualny, drogi Czytelniku – lektura nie będzie łatwa (ale w końcu przyjazna,
bo stworzona w naszym rodzimym języku), lekka (z u-wagi na poruszane tematy),
za to w ostatecznym rozrachunku być może będzie miała szansę okazać się
przyjemną w znaczeniu i odbiorze. Część spośród trzydziestu sześciu wierszy
zawartych w trzech częściach książki, była wcześniej publikowana w swoich
pierwotnych wersjach m.in. w „Helikopterze”, „Fabulariach”, „Pressjach”,
„Arteriach”, „Migotaniach” i „Odrze”.
Wielkie
podziękowania należą sie przede wszystkim Rafałowi Gawinowi, który w ramach redakcyjnej
samopomocy zrewanżował mi się „opieką redakcyjną” za mój skromny wkład włożony
w wydanie „Zachodu słońca w Kurwidołach”. To Rafał kompleksowo i profesjonalnie
pilotował „Śrubę Archimedesa” od maszynopisu, aż do druku. Głęboki ukłon należy
się także pomysłodawcy i redaktorowi całej serii – Andrzejowi Strąkowi, który
wydaniu książki dał zielone światło. Kłaniam się nisko dwóm świetnym poetom: Markowi
K.E. Baczewskiemu i Edwardowi Pasewiczowi, do których zwróciłem się z prośbą o
wyrażenie opinii o książce (wtedy jeszcze w maszynopisie), co ku mojej radości
uczynili ekspresowo, nierozwlekle i prosto w punkt. Moja wdzięczność
emanuje ponadto na dwie instytucje (z całym ich dobrem materialnym i
niematerialnym), które swoim potencjałem wspomagają mnie od lat, a są to Dom
Literatury w Łodzi i Instytut Mikołowski w Mikołowie.
Zapobiegliwie
pragnę podziękować także wszystkim tym, którzy zechcą kupić i przeczytać moją
książkę oraz być może polecą ją innym.
Wiersze
z książki:
Git-świat
Abderyta jest jak śrubka w hałaśliwej maszynerii
na pełnej
parze. Wokół szumią centrale, jakby mówiły w niezrozumiałej
gwarze. Gdzie jest rym, a gdzie Krym w tej karczmie,
co się „Rzym” nazywa? Jakim imbusem należy śrubować
ten raj
głupców, którzy cali zatracili się w tańczeniu
polki, żeby podnieść
wskaźniki wytrzymałości zmęczeniowej na skutki
wibracji?
Tego rodzaju pytania brzmią niczym grubiański
asonans,
przypominając kciuk podsunięty do ssania, rzekomy
cycek
bogów, przekłuty jak balon lub kondom naciągnięty
na wszystkie
członki, skoro dawny hucpiarz i tak niczego już
nie czuje przez gumę,
którą kiedyś żuł sam, a dziś to ona go przeżuwa.
Wiele razy
międlił Wszechświat, odrywając dziąsła od Ziemi,
wysyłał absmak
w kosmos wzorem Voyagera z fabryczną usterką.
Ha! Chociaż Rzym,
gdzie teraz zrywa się bezzębny z wysłanego suchym
chlebem
siennika, gdy trąby prowadzących
nagonkę obwieszczają larum,
jest metropolią o znaczeniu globalnym, to widziany źrenicami
arcypustki nie jest większy od kropki.
Antypody
Jeśli Afrodyta wyłoniła się z piany morskiej,
co na ten świat
wydostanie się z kipieli słów? Pytania o ostateczne
rozwiązanie
języków, które dotąd multiplikują toksyczne związki,
aż powstaje z nich coś namacalnego, na przykład
knut.
Proste rzemiosło i jeszcze odrobina ciesielki,
żeby opętaną
frazę móc w razie czego przebić osinowym kołkiem,
skoro twardo stąpający po ziemi rachmistrzowie
sumują słupki,
prostsze do objęcia od jej niepojętych anonsów.
Na legarach,
zamiast na słomce, przez którą poparzony słońcem
poeta niby
tęczowy koliber spija upiorny dla całej reszty
bon mot,
stanie Molo-ch, solarne bóstwo powleczonych szarzyzną
spacerniaków, gdzie osadzeni marzą o dostępie
do morza.
Chłodna w dotyku jest jego poręcz, chropawa rękojmia
przeczuwanych
sensów, do jakich odnalezienia doprowadza kolejna
faza obróbki,
przyjmująca postać pytań hartowanych w fabryce
brzeszczotów.
Po co kobiecie orgazm? Dlaczego nie nosimy futra?
Oto weekendowe wydanie świata techniki, formuła,
która lada
moment wyczerpie się na moich oczach jak światowe
złoża antracytu.
Sam, z ciśnieniem panującym w pustym folderze,
zupełnie nagi
i odległy od kobiecego szczytowania jak miasto
na wzgórzu od jądra
planety. Głową nie przebiję tej skorupy, mogę
ją tylko obejść.
(„Jakieś problemy
z grawitacją, może przeszliśmy już na Antypody”).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz