sobota, 2 kwietnia 2016

Hobbyści


Jest rok 1988. Po wydaniu trzech rewelacyjnych albumów – „Ten Number of the Beast”, „Piece of Mind” i „Powerslave”, Iron Maiden prezentuje światu swoje kolejne skończone dzieło – płytę „Seventh Son of a Seventh Son”, które wynosi ten zespół nie tylko na sam szczyt muzyki heavy metalowej (to dokonało się znacznie wcześniej), ale przede wszystkim na stromy wierzchołek światowego rocka. Przynajmniej do czasu zdetronizowania, z chwilą ukazania się na rynku „czarnego albumu” niegdyś trash-metalowej grupy Metallica… Kilka dekad później Steve Harris i jego koledzy trafią ponownie na zarezerwowane dla nich miejsce: do gatunkowej niszy (z której w końcu nigdy nie wydostaliby się z punkrockowym Paulem Di’Anno na wokalu) gdzie regularnie nagrywać będą bliźniaczo podobne do siebie albumy. Ale w roku 1988 jeszcze tego nie wiedzą, chociaż dwa lata wcześniej na fali wznoszącej popularności zespołu flirtowali nieomal z komercją – na „Somewhere In Time”.

Powyższą historię grupy „w pigułce” rozszerzyć można niekoniecznymi informacjami o nadal trzymających poziom (ale nic więcej) płytach „No Prayer for the Dying”, „Fear of the Dark”, czy wreszcie „Brave New World” z 2000 roku, wieńczącej powrót do „platynowego składu” Bruce’a Dickinsona, albo o brzmiącej  bezpretensjonalnie i zadziwiająco świeżo „A Matter of Life and Death” z 2006 roku. Ale też w jakimś stopniu potwierdzającymi regułę „złotej sztancy”, jakiej słyszalnym efektem były muzyczne nieporozumienia nagrane z Bayley’em, zastępującym niezastąpionego Bruce’a, ale także śmiertelnie nudny „The Final Frontier”, którego w ubiegłym roku dyskograficznie zaktualizował równie nużący „The Book of Souls” (nie wiadomo po co rozszerzony do dwóch dysków, kiedy muzykom inwencji starczyło zaledwie na EP-kę). Historia lubi się powtarzać – wspomniana wcześniej ekipa Hetfielda i Ulricha w zasadzie od czasów na wskroś skomercjalizowanego albumu „Metallica” nie wydała przekonywującej płyty i w praktyce od ośmiu lat nie jest w stanie zarejestrować premierowej muzyki…

Tymczasem „Book of Souls” udowadnia jedno – ta konwencja już nie zadziała, ponieważ zestarzała się i zużyła artystycznie, zamieniając w zwykłe odcinanie kuponów od niegdysiejszych aktów heavy metalowej progresji. Obcujemy z muzyką, której różne warianty słyszeliśmy w tym wydaniu już wcześniej i to po wielokroć. Z dziełem przewidywalnym, stąd estetycznie kompatybilnym z resentymentami zagorzałych fanów, którzy na sam dźwięk hasła „nowy album Maidenów” od razu wpadli w zachwyt. Dla niezaślepionych bezwarunkowym uwielbieniem, nieco bardziej krytycznych słuchaczy „Speed of Light”,  „The Red and The Black” (o, łooo, łooo!), „Death Or Glory”  i „When the River Runs Deep” (że wymienię tylko te cztery) to podstawa zmurszałego szkieletu, który grzechocze muzycznymi kośćmi przede wszystkim dla fanatycznych „badaczy pisma”, wykaligrafowanego na kartach przebrzmiałej historii rocka przez grupy w rodzaju Nazareth, Wishbone Ash, czy Uriah Heep (przy zastrzeżeniu, że obecne wcielenia Iron Maiden, Judas Priest i Saxon to nadal wyższa liga niż wspomniani weterani w ich najlepszym czasie) .

Zamiast opisywać poszczególne utwory z „Book of Souls”, odeślę dyżurnych pochlebców do absolutnego kanonu zarejestrowanego na genialnym „Live After Death” już w 1985 roku (niech to będzie symboliczna recenzja nowych kompozycji)! Jaką też siłę mogą mieć najbardziej interesujące na „Book of Souls” utwory w rodzaju tytułowego, „Empire of the Clouds” oraz „The Man of Sorrows” wobec kanonicznego „Rime of the Ancient Mariner”? Ano tę, pomniejszoną o tkankę tłuszczową, jaka przez te wszystkie lata odłożyła się na mięśniach przedsiębiorstwa o nazwie Iron Maiden, którego ojcowie-założyciele są dziś syci i spełnieni (zresztą, jak najbardziej zasłużenie). Grają dalej, bo to ich hobby…

Iron Maiden, Book of Souls. Parlophone, 2015 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz