niedziela, 3 listopada 2013

Koniec języka za przewodnika



Napisał Wojciech Kass w najnowszym, programowym numerze „Toposu” („TOPOI – „A!”, str. 73.) –Poezja jest częścią objawiającego się sacrum, a nie kwestią idei. Jeśli w poezji, w sztuce w ogóle, mamy coś osiągnąć, to nie przez idee tylko przez język. Poeta jest dawcą języka, a zarazem jego sługą i strażnikiem. A organiczną tkanką języka jest obraz, nie idee wyrażające się w pojęciach. Te obrazy jak cienie przesuwają się w duszy, są jak <<cienie bezimiennych i bezszelestnych statków>>. Może ta największa poezja jest głosem duszy odpowiadającej na istnienie? W każdym razie jeśli traktuje się ją na poważnie, jeżeli staje się ona czymś niezbędnym w naszym życiu (jak powietrze), czymś egzystencjalnie koniecznym, to nie da się pozostać jedynie na poziomie poezji, a więc samego języka rozumianego jako intelektualna gra znaczeń, technik i chwytów słownych, rozmaitych trików i sztuczek, lecz trzeba sięgnąć głębiej i radykalnie popracować na poziomie bytu. Praca nad sobą jest tak samo ważna jak poezja. Człowiek musi pełniej żyć, pełniej być, musi czuć, że tak powiem istnieniowość. Aby ten postulat mógł być spełniony, należy rozciągać czy też poszerzać duszę, co jest rzeczą bolesną i niewdzięczną. A może to dusza rozciąga, poszerza język poety?”. To m.in. z powodu w ten sposób definiowanej „istnieniowości” odbyłem w minionym tygodniu podróż na trasie Tomaszów-Mława-Pranie-Pisz, odczuwając własne istnienie boleśniej niż zazwyczaj; dręczony uciążliwościami podróży i dolegliwościami ciała. Natomiast moja dusza miała się stosunkowo dobrze, chociaż także odrobinę cierpiała w wyniku uchybień języka, który z niewyspania i z doświadczenia katuszy związanych z intensywną lokomocją, w piskiej bibliotece łamał się, skręcał i czasem wiódł dawniej precyzyjną myśl na zdumiewające manowce. Czerpiąc ze słów Wojciecha Kassa oraz dzięki jego nieocenionemu wsparciu, udało mi się ostatecznie „rozciągnąć duszę” w olbrzymi wątrobiany połać, by zasilić go witaminami z rozmaitych „powidoków”. A były nimi: obiad i kolacja w towarzystwie rodziny Kassów, literackie doznania związane z poematem „Ba!”, który Wojciech deklamował żonie Jagience i mnie podczas wspomnianej wieczerzy, nasz (Wojtka i mój) leśny spacer do Krzyży, widok czarnego i rozgwieżdżonego nieba nad Leśniczówką Pranie, którego mieszczuch nie uświadczy w pogrążonym w smogu mieście. Ułożona naprędce w myślach (ale nie wypowiadana nazbyt głośno, bo bluźniercza) parafraza nazwy Karwica Mazurska,  oddająca w swoim nowym znaczeniu wilgotny, porośnięty korą i mchem weltschmerz mazurskiego krajobrazu. A co z moim językiem? No cóż, już za miesiąc będzie miał kolejną szansę na udowodnienie, że ani na chwilę nie zapomni się w gębie…


Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Piszu, 25.10.2013 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz