środa, 20 marca 2013

Starość nie* radość


Panu Bogu, który sam jest SUPERSTARCEM, nie wyszło parę szczegółów; m.in. zęby i starość – z tego prostego powodu, że zapragnął stworzyć świat zbyt szybko. Odtąd człowiek musi sobie radzić sam, bo tych, którzy twierdzą, że pomaga im sam Stwórca, jest niewielu i przebywają zazwyczaj w zakładach zamkniętych. Cała reszta, stanąwszy raz przed jego obliczem, ewentualnych rad raczej nikomu już dalej nie przekaże (chyba, że – patrz przypadek pierwszy). Stąd wynika oczywista oczywistość, że człowiekowi łatwiej umówić się na wizytę u dentysty niż u Pana Boga.

Jak mawiają Polacy, na wszystko są sposoby, na starość także. Można starzeć się jak koleżanka z podstawówki, matka pięciorga dzieci, z bezrobotnym mężem pijakiem i mieszkaniem bez wygód. Albo jak kolega z klasy maturalnej zatrudniony w hucie. Lub inny, absolwent tej samej uczelni, proszący przed sklepem monopolowym o pożyczkę w wysokości osiemdziesięciu groszy na najtańszy napitek. Można skutecznie opierać się proroctwom gerontologii jak Rolling Stonesi albo Bob Dylan, trzeba tylko mieć na podorędziu kilkaset, no, może kilkadziesiąt, milionów dolarów i wewnętrzne przekonanie o własnej genialności artystycznej, która jest immortal. Wtedy jesteś jak pomnikowy Dylan; kiedy już od czasu do czasu schodzisz z cokołu, nagrywasz swoją trzydziestą piątą płytę, to nie po to, żeby opierać się na lasce i mruczeć coś pod nosem, tylko żeby po raz kolejny przypomnieć, iż I’m still alive! następnemu pokoleniu gówniarzerii i kumplom, którzy od dziesięcioleci stoją jedną nogą nad własnym grobem (czytaj: wdychają korporacyjny azbest).

Taka też jest nowa płyta Dylana i ukazuje się równo w pięćdziesiątą rocznicę wydania debiutanckiego albumu. Muzyka zawarta na Tempest nie powiela kanonicznego zapisu w rodzaju Highway 61 Revisited czy Blood on the Tracks, ale nadal może być punktem odniesienia; twórczą parafrazą młodzieńczych dokonań, odnowieniem ślubów z tradycyjnym folk-rockiem, muzyką zagraną z niemal młodzieńcza werwą. Słychać, że siedemdziesięciojednoletni letni artysta przyjął do wiadomości istnienie śmierci, dziś mieszkającej prawdopodobnie w stosunkowo niedalekim sąsiedztwie (kiedy miał lat dziewiętnaście, mieszkała gdzieś w Azji), i nadal, po tylu dekadach, pozostał wierny pierwotnej folkowej tradycji niby stary amerykański poeta, który dorobił się lirycznego statusu nie bez przyczyny i podtrzymuje   go bez większego wysiłku.  

Nobel dla Boba! Bo przecież nie – Bob na prezydenta! Tfu! Tempest to nic innego jak wizytówka amerykańskiego tradycjonalisty, zgrabnie poruszającego się w wypracowanym przez siebie i innych stylistycznym kanonie (głębokim i wielkim jak Wielki Kanion). Wystarczy wsłuchać się w swingujące Duguesne Whistle, żeby dojść do wniosku, iż taki Springsteen, mimo że z własnym otwartym rachunkiem, wisi parę kolejek także i Dylanowi, który z płyty na płytę zarówno pod względem wypitych szklaneczek whisky, jak i w kwestii barwy głosu (w kolorze herbaty”) zaczyna skracać dystans do barowego stołka od dawna zajętego przez Toma Waitsa. 

Teksty na płycie Dylana to nie jest jakieś tam bredzenie zaplutego dziadygi (możliwości interpretacyjne Duguesne Whistle wciąż mogą niemal każdego zaprowadzić na manowce). Fantastyczny Soon after Midnight spełnia wszelakie przesłanki, by znaleźć się na liście hitów amerykańskich tancbud na południu Stanów. Jego bluesowo-countrowa warstwa muzyczna oczaruje i zniewoli wszystkich kowbojów i kowbojki, tańczących w jakiejś zapadłej dziurze przy grającej szafie – choć to tylko z pozoru niewinna historia miłosna, ponieważ Dylan opowiada ją z punktu widzenia psychopatycznego mordercy szykującego się na łowy. Z kolei bluesior Narrow Way przez ponad siedem minut mknie do przodu, napędzany monotonnym, powtarzalnym gitarowym motywem osadzonym w country. Wiele z niego nie pozostaje w głowie, stad gdyby skończył swój bieg gdzieś w połowie drogi, byłoby wręcz idealnie.  

Znacznie lepiej prezentuje się ballada Long and Wasted Years – w połączeniu z muzyką stanowi kwintesencję stylu samego artysty, podobnie jak Pay in Blood brzmiąca tak żarliwie, jakby miała być ostatnią piosenką na płycie (tak jak The Tempest była ostatnią sztuką Szekspira); z głosem Dylana, który śpiewa w tym utworze, jakby dusił się flegmą albo krwią z poderżniętego gardła. Gdyby nie on, tu brzmiący jakby Himilsbach zamawiał za ostatnie drobne pięćdziesiąt gram wódki, Pay in Blood mógłby znaleźć się na jednej z „eleganckich” płyt Claptona. Słodko-gorzki Scarlet Town to pierwsze ostrzeżenie dla Waitsa i Cave’a. Bo drugim i ostatecznym jest mroczny jak cholera Tin Angel. Uważajcie, z kim pijecie whisky, wydaje się mruczeć Dylan, bo opowieściami prowadzonymi w czasie jej popijania sami przesiąkacie. I kto teraz brzmi bardziej rozpaczliwie? To pianinko ze Scarlet Town pykające w tle, te złowieszcze banjo i gitarki? Ta minorowa historia z Tin Angel opowiadająca o tragicznym trójkącie miłosnym?

Z kolei w Early Roman Kings muzyk grzebie się głęboko w przeszłości i sięga po z pozoru archaiczne środki wyrazu. Ważnym partnerem muzycznym w tym utworze, jak i na całej płycie, stał się David Hidalgo, muzyk znany z zespołu Los Lobos przenoszącego do bluesowo-folkowego świata brzmienia z amerykańsko-meksykańskiego pogranicza. Dlatego obok country'owych gitar, bluesowych riffów i swingującej sekcji rytmicznej w tle pobrzmiewają skrzypce, mandolina czy akordeon.Korpusem (delicti?) płyty jest jednak utwór tytułowy, w którym  country, blues i folk splatają się w jedno, a sam Dylan na kanwie tragedii Titanica, przez prawie czternaście minut trwania Burzy, zmaga się z alegorią ludzkiego życia opartego na przeznaczeniu i nieprzewidywalności. I tylko w krótkim fragmencie tekstu artysta nawiązuje do sztuki Szekspira, tworząc zarazem kolejne klasyczne dzieło na miarę Desolation Row. Kontrapunkt dla Tempest nieprzypadkowo stanowi kończący płytę utwór Roll On John, dedykowany Johnowi Lennonowi, którego przesłanie traktuje  o nieśmiertelności zarówno dzieła, jak i jego twórcy. 

Nadszedł czas na podsumowania, a tekst wydaje się dość długi (i redaktorzy będą się zżymać), zatem krótko: „starość nie* radość”.
________________________
* niepotrzebne skreślić

BOB DYLAN, „TEMPEST”, Columbia 2012.

                                       [prwdr.: „Arterie”, nr 14 (3) 2012, s.138-139.]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz