Panu Bogu, który sam jest SUPERSTARCEM, nie wyszło parę
szczegółów; m.in. zęby i starość – z tego prostego powodu, że zapragnął
stworzyć świat zbyt szybko. Odtąd człowiek musi sobie radzić sam, bo tych,
którzy twierdzą, że pomaga im sam Stwórca, jest niewielu i przebywają zazwyczaj
w zakładach zamkniętych. Cała reszta, stanąwszy raz przed jego obliczem,
ewentualnych rad raczej nikomu już dalej nie przekaże (chyba, że – patrz
przypadek pierwszy). Stąd wynika oczywista oczywistość, że człowiekowi łatwiej
umówić się na wizytę u dentysty niż u Pana Boga.
Jak mawiają Polacy,
na wszystko są sposoby, na starość także. Można starzeć się jak koleżanka z
podstawówki, matka pięciorga dzieci, z bezrobotnym mężem pijakiem i mieszkaniem
bez wygód. Albo jak kolega z klasy maturalnej zatrudniony w hucie. Lub inny,
absolwent tej samej uczelni, proszący przed sklepem monopolowym o pożyczkę w
wysokości osiemdziesięciu groszy na najtańszy napitek. Można skutecznie opierać
się proroctwom gerontologii jak Rolling Stonesi albo Bob Dylan, trzeba tylko
mieć na podorędziu kilkaset, no, może kilkadziesiąt, milionów dolarów i wewnętrzne
przekonanie o własnej genialności artystycznej, która jest immortal. Wtedy jesteś jak pomnikowy Dylan; kiedy już od czasu do
czasu schodzisz z cokołu, nagrywasz swoją trzydziestą piątą płytę, to nie po
to, żeby opierać się na lasce i mruczeć coś pod nosem, tylko żeby po raz
kolejny przypomnieć, iż I’m still alive!
następnemu pokoleniu gówniarzerii i kumplom, którzy od dziesięcioleci stoją
jedną nogą nad własnym grobem (czytaj: wdychają korporacyjny azbest).
Taka też jest nowa
płyta Dylana i ukazuje się równo w pięćdziesiątą rocznicę wydania debiutanckiego
albumu. Muzyka zawarta na Tempest nie
powiela kanonicznego zapisu w rodzaju Highway
61 Revisited czy Blood on the Tracks,
ale nadal może być punktem odniesienia; twórczą parafrazą młodzieńczych
dokonań, odnowieniem ślubów z tradycyjnym folk-rockiem, muzyką zagraną z niemal
młodzieńcza werwą. Słychać, że siedemdziesięciojednoletni letni artysta przyjął
do wiadomości istnienie śmierci, dziś mieszkającej prawdopodobnie w stosunkowo
niedalekim sąsiedztwie (kiedy miał lat dziewiętnaście, mieszkała gdzieś w Azji),
i nadal, po tylu dekadach, pozostał wierny pierwotnej folkowej tradycji niby stary
amerykański poeta, który dorobił się lirycznego statusu nie bez przyczyny i
podtrzymuje go bez większego
wysiłku.
Nobel dla Boba! Bo
przecież nie – Bob na prezydenta! Tfu! Tempest to nic innego jak wizytówka amerykańskiego
tradycjonalisty, zgrabnie poruszającego się w wypracowanym przez siebie i
innych stylistycznym kanonie (głębokim i wielkim jak Wielki Kanion). Wystarczy
wsłuchać się w swingujące Duguesne
Whistle, żeby dojść do wniosku, iż taki Springsteen, mimo że z własnym
otwartym rachunkiem, wisi parę kolejek także i Dylanowi, który z płyty na płytę
zarówno pod względem wypitych szklaneczek whisky, jak i w kwestii barwy głosu („w
kolorze herbaty”) zaczyna skracać dystans do barowego stołka od dawna zajętego
przez Toma Waitsa.
Teksty na płycie Dylana
to nie jest jakieś tam bredzenie zaplutego dziadygi (możliwości interpretacyjne
Duguesne Whistle wciąż mogą niemal
każdego zaprowadzić na manowce). Fantastyczny Soon after Midnight spełnia wszelakie przesłanki, by znaleźć się na
liście hitów amerykańskich tancbud na południu Stanów. Jego bluesowo-countrowa
warstwa muzyczna oczaruje i zniewoli wszystkich kowbojów i kowbojki, tańczących
w jakiejś zapadłej dziurze przy grającej szafie – choć to tylko z pozoru
niewinna historia miłosna, ponieważ Dylan opowiada ją z punktu widzenia
psychopatycznego mordercy szykującego się na łowy. Z kolei bluesior Narrow Way przez ponad siedem minut
mknie do przodu, napędzany monotonnym, powtarzalnym gitarowym motywem osadzonym
w country. Wiele z niego nie pozostaje w głowie, stad gdyby skończył swój bieg
gdzieś w połowie drogi, byłoby wręcz idealnie.
Znacznie lepiej
prezentuje się ballada Long and Wasted
Years – w połączeniu z muzyką stanowi kwintesencję stylu samego artysty,
podobnie jak Pay in Blood brzmiąca tak
żarliwie, jakby miała być ostatnią piosenką na płycie (tak jak The Tempest była ostatnią sztuką Szekspira);
z głosem Dylana, który śpiewa w tym utworze, jakby dusił się flegmą albo krwią
z poderżniętego gardła. Gdyby nie on, tu brzmiący jakby Himilsbach zamawiał za ostatnie
drobne pięćdziesiąt gram wódki, Pay in
Blood mógłby znaleźć się na jednej z „eleganckich” płyt Claptona. Słodko-gorzki
Scarlet Town to pierwsze ostrzeżenie
dla Waitsa i Cave’a. Bo drugim i ostatecznym jest mroczny jak cholera Tin Angel. Uważajcie, z kim pijecie
whisky, wydaje się mruczeć Dylan, bo opowieściami prowadzonymi w czasie jej
popijania sami przesiąkacie. I kto teraz brzmi bardziej rozpaczliwie? To
pianinko ze Scarlet Town pykające w
tle, te złowieszcze banjo i gitarki? Ta minorowa historia z Tin Angel opowiadająca o tragicznym
trójkącie miłosnym?
Z kolei w Early Roman Kings muzyk grzebie się
głęboko w przeszłości i sięga po z pozoru archaiczne środki wyrazu. Ważnym partnerem
muzycznym w tym utworze, jak i na całej płycie, stał się David Hidalgo, muzyk
znany z zespołu Los Lobos przenoszącego do bluesowo-folkowego świata brzmienia
z amerykańsko-meksykańskiego pogranicza. Dlatego obok country'owych gitar,
bluesowych riffów i swingującej sekcji rytmicznej w tle pobrzmiewają skrzypce,
mandolina czy akordeon.Korpusem (delicti?) płyty jest jednak utwór
tytułowy, w którym country, blues i folk
splatają się w jedno, a sam Dylan na kanwie tragedii Titanica, przez prawie
czternaście minut trwania Burzy, zmaga
się z alegorią ludzkiego życia opartego na przeznaczeniu i nieprzewidywalności.
I tylko w krótkim fragmencie tekstu artysta nawiązuje do sztuki Szekspira, tworząc zarazem kolejne klasyczne dzieło na
miarę Desolation Row. Kontrapunkt dla Tempest nieprzypadkowo
stanowi kończący płytę utwór Roll On John, dedykowany Johnowi
Lennonowi, którego przesłanie traktuje o
nieśmiertelności zarówno dzieła, jak i jego twórcy.
Nadszedł czas na
podsumowania, a tekst wydaje się dość długi (i redaktorzy będą się zżymać),
zatem krótko: „starość nie* radość”.
________________________
* niepotrzebne
skreślić
BOB DYLAN, „TEMPEST”, Columbia 2012.
[prwdr.: „Arterie”,
nr 14 (3) 2012, s.138-139.]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz